Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Jak twierdzi, jest to lektura zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. Choć jest agnostykiem i samego dawstwa nie ocenia negatywnie, to przyznaje, że książka uderzyła w jego, nieznane wcześniej, konserwatywne tony…
Dla mnie ta historia rozpoczęła się od przeczytania sensacyjnego artykułu o tym, że w jednej z klinik w Holandii podchodzono bardzo lekkomyślnie do dokumentacji, która dotyczyła podstawowej dla człowieka kwestii – tożsamości biologicznej, genetycznej. Chodziło o to, że jeden mężczyzna, za sprawą dawstwa nasienia, ma 200 dzieci w całym kraju, w dodatku ma zespół Aspergera i jest pół-Surinamczykiem. To zaskoczyło wiele matek. Właściciel kliniki w Barendrechcie, dr Jan Kaarbat, obiecywał, że dawca będzie biały, a przede wszystkim podobny do męża albo partnera danej kobiety – mówi autor książki Wszystkie dzieci Louisa.
Aleksandra Gałka: Jak to jest mieć 200 braci i sióstr?
Kamil Bałuk: Każdy z moich bohaterów, dziś dorosłych ludzi, odczuwa to inaczej, wspólny dla wszystkich był tylko szok, że to się wydarzyło. Wczujmy się w tę sytuację: w Polsce nikt nie spodziewa się, że gdzieś może mieć dwusetkę braci i sióstr. A w naszym kraju obecnie to też jest możliwe. Ufa się lekarzom, w wielu miejscach nikt nie sprawdza, czy normy są przestrzegane. Może moja książka podsunie ludziom taką myśl, że „kto wie?”, może jestem z dawstwa, może gdzieś żyją podobni do mnie ludzie?
Wśród tych dzieci było wiele takich, które miały sporo żalu. Wydaje mi się jednak, że to był żal spowodowany właśnie brakiem ojca, a nie samym byciem z dawstwa, bo okazało się, że pierwsi bohaterowie, z którymi rozmawiałem, wychowywali się jedynie z matką. To, że ojciec prawny ich porzucił albo matka zdecydowała się wychowywać ich sama, to była składowa. Sądzę, że nie można wprost powiedzieć, że dawstwo nasienia jest tu winne, raczej cała sytuacja, splot okoliczności. Matki często nie mówiły im, że tatuś nie był ich tatusiem. Uznawały, że tak będzie lepiej. Niektórzy po testach DNA odkryli, że siostra czy brat, z którą się wychowywali mają innego ojca.
Są tacy, którym te nowe sytuacje są obojętne i traktują je jako przygodę – również telewizyjną, bo nowych sióstr i braci szukają poprzez telewizję. Ale są też tacy, dla których to biologia jest bardzo ważna i jeśli odkrywają, że bracia i siostry, z którymi się wychowują, nie są ich rodzeństwem w pełni, bardzo to przeżywają.
Okazuje się, że jedno z tytułowych „dzieci Louisa” jest katolikiem...
Od Henrika zacząłem, ponieważ był bohaterem jednego z holenderskich reportaży interwencyjnych w telewizji. Pokazywał w nim dokumenty, w których nie zgadzały się dane: choćby to, że jego biologiczny ojciec miał mieć żonę i dwójkę dzieci oraz lubić sport, a w rzeczywistości był samotny i nie lubił się ruszać.
Henrik to jeden z dwóch moich bohaterów, którzy są bardzo wierzący. Jego matka była singielką, która zdecydowała się na dzieci z dawstwa. Henrik ma za złe matce taką decyzję i samej Holandii za to, że było to możliwe.
W latach 80. w Holandii najważniejsze było prawo kobiet do decydowania, czy chcą mieć dzieci, ile, oraz że nie powinno się ich ograniczać. Nie wszystkie kliniki na to pozwalały, ale ta należąca do doktora Karbaata specjalizowała się w matkach-singielkach.
Henrik dziś jest wierzącym katolikiem, ma żonę i trójkę dzieci. Mówi wprost, że jest przeciwko dawstwu, bo to wbrew jego interpretacji woli Boga.
Mówisz, że ta książka jest dla każdego – zarówno katolika, jak i wyzwolonego liberała…
Starałem się nie opowiadać po żadnej stronie światopoglądowo. Uważam, że i dla liberała, i dla konserwatysty, i dla niewierzącego, i dla chrześcijanina znajdą się tam refleksje i będzie można zobaczyć drugą stronę.
Znam czytelników, którzy doszli po lekturze do wniosku: „A może jednak są jakieś granice tej wolności?”. Dla mnie ten moment graniczny naszej własnej wolności jest wtedy, gdy narusza się wolność jakiejś innej osoby. W tym wypadku urodzonego dziecka, które nie miało wpływu na to, jak przyszło na świat. Oczywiście uważam, że matka-singielka może wychować dziecko równie szczęśliwe, jak wychowane przez małżeństwo.
Niestety, w mojej historii trafiłem na kilka przypadków odwrotnych, głównie, kiedy bezpłodni mężczyźni porzucali rodziny po urodzeniu się dzieci. Moim zdaniem to nie argument przeciwko dawstwu. To argument za odpowiedzialnością, pamiętajmy o niej. Rodzice powinni być gotowi, że dziecko może mieć w przyszłości pretensje o sposób, w jaki przyszło na świat. Dawca nasienia z kolei powinien być gotowy na to, że wraz z postępem badań genetycznych, będzie mógł być odnaleziony przez dziesiątki biologicznych dzieci.
Jak to jest mieć 200 dzieci?
Skąd wiadomo, że tych dzieci było aż 200?
Wyliczył to ich ojciec biologiczny, Louis. Przez 20 lat chodził kilka razy w tygodniu do 3 banków spermy. Miał dobrą skuteczność – wyliczał skrupulatnie procent zapłodnień, poronień, a kiedy po latach jedna z klinik zdradziła mu, ile faktycznie dzieci urodziło się z jego nasienia, okazało się, że liczbę wyliczył idealnie. Po latach jego biologiczne dzieci zaczęły odnajdywać się nawzajem, są największą taką grupą w Holandii. Choć dwusetka dzieci jest szacunkowa, to w ciągu 5 lat, od momentu, od kiedy te dzieci zaczęły się zgłaszać do bazy DNA, już znalazło się 40 osób. Równocześnie w Holandii 80 proc. osób z dawstwa wcale nie wie, że w ten sposób pojawiło się na świecie. W Polsce to prawie 100 procent, wszystko jest trzymane w tajemnicy.
Choć brzmi to niecodziennie, dla Louisa misja spłodzenia tylu dzieci była wielką pasją, marzeniem, które zrealizował. Przez to, że ma on zespół Aspergera, nie dostrzega pewnych emocjonalnych zależności, nie rozumie do końca, czemu ludzie uważają to, co zrobił, za kontrowersyjne. To też mnie zainteresowało – dlaczego to dziwne mieć 200 dzieci?
Ilu z nich udało ci się spotkać osobiście?
Kilkanaścioro. Kiedy zacząłem zajmować się historią, była ich dwunastka odnalezionych. Nie wszyscy chcieli rozmawiać. A przez dwa lata, kiedy dokumentowałem tę sprawę, dołączyło kolejnych 20 osób. Ciekawe doświadczenie, bo kiedy pojawiały się kolejne osoby, znałem ich nowo odkryte "półrodzeństwo" lepiej niż oni sami.
Reporter jest czasami takim pośrednikiem. Połówki, bo tak się nazywają moi bohaterowie jako grupy, mają raczej negatywny stosunek do dawcy. Ja z Louisem siedziałem i przez 5 godzin słuchałem jego historii życia o tym, jak bardzo samotnym jest człowiekiem. Człowiekiem, którym kierowała ta jedna misja w życiu – mieć dużo dzieci. Naprawdę w jego głowie była taka myśl, że chciałby z nimi nawiązać relację w przyszłości. Dla niego to była realizacja misji biologicznej, ale też walka z samotnością – jedyna, jaką potrafił wymyślić.
A ile on ma dzisiaj lat?
Jest po sześćdziesiątce.
To chyba powinien już zacząć nawiązywać te relacje, skoro mu na tym zależy.
Próbuje! Spotkał kilkanaścioro z nich. Dla tych osób spotkania raczej kończyły się zawodem. Z racji zaburzenia, Louis nie jest zbyt zainteresowany drugą osobą, nie przychodzi mu spontanicznie do głowy, by o coś zapytać. Dużo mówi o sobie. Dziwi się, że oni nie chcą znać historii jego rodziny, którą ma zdokumentowaną aż do XIX wieku – do Surinamu, kiedy jeszcze jego surinamscy przodkowie byli niewolnikami holenderskimi. Prawie żadne z dzieci nie posłuchało o jego dzieciństwie, o jego rodzinie i o tym, jakie miał problemy z rodzicami. O tym, kiedy zastanawiał się, co się stanie, kiedy umrze i nikt nie przyjdzie na jego pogrzeb.
Kiedy tego posłuchałem, poczytałem, nagle okazało się, że to nie jest sensacyjna historia o Louisie, z którego holenderskie i belgijskie media zrobiły „superogiera”, który za wszelką cenę chciał mieć dwusetkę dzieci, bo chciał być najpotężniejszym z ludzi. Mamy raczej historię o bardzo samotnym człowieku, który chciałby, by ktoś go wspominał.
A jednak część z dzieci włożyła sporo wysiłku, by go odszukać…
Niezwykła determinacja. Już jako dzieci niektórzy z nich poszli do różnych stacji telewizyjnych. Maaike i Matthijs kilkanaście lat temu wybrali chrześcijański program Mirakel, czyli „Cud”, gdzie przed i po programie była modlitwa. Podczas pracy nad książką kontaktowałem się z dawnym prowadzącym, do dzisiaj jest zaangażowany religijnie. Niesamowite było to, że 10-letnie dzieci przychodzą do chrześcijańskiego programu i zupełnie bez żadnego tabu rozmawiają o dawstwie nasienia.
Owoce obyczajowej rewolucji
No właśnie, a jakie jest stanowisko Kościoła w Holandii wobec dawstwa?
Holandia w dużej mierze jest ateistyczna, częściowo protestancka, częściowo katolicka. Tuż po wojnie – a więc wciąż jeszcze niedawno – Holandia była konserwatywnym krajem, podzielonym na filary społeczne, gdzie ktoś, kto należał do filaru socjalistycznego, nie rozmawiał z katolickim czy protestanckim. Znajomi spotykali się ze sobą tylko w ramach jednego filaru, mieli oddzielne media, żyli obok siebie. W takich warunkach odbył się synod oraz debata kościelna nad tym, czy dawstwo jest zdradą małżeńską? A zdrada małżeńska, w rzadkich przypadkach, jeszcze w latach 50. mogła być karana więzieniem.
Szybko to przepracowali. Od kary więzienia za zdradę, którą mogło być dawstwo, do pełnej legalizacji.
To była wielka rewolucja obyczajowa, seksualna. Od lat '60-'70 funkcjonowały wszystkie ruchy prowolnościowe, feministyczne, postulujące legalizację aborcji. Powstawało w Holandii wiele placówek aborcyjnych – to one utorowały drogę, po nich powstało dość dużo banków spermy. W latach '80 było tych banków w Holandii 21.
Było 21, a dzisiaj w Holandii jest ich tylko kilka. Dlaczego?
Prawda jest brutalna: po prostu przestało się to opłacać. Banki spermy były prawdziwym interesem. Z szokiem odkryłem, że wielu dyrektorów i właścicieli banków spermy obecnie nie zajmuje się w ogóle płodnością, a niektórzy nie zajmują się nawet medycyną. Jeden z nich jest artystą-malarzem, ktoś inny przeniósł się na wieś i prowadzi praktykę internistyczną, jeszcze inny, podając swoją biografię, wymazuje ten etap.
Po prostu koniunktura się zmieniła, a oni zmienili branżę.
Koniunktura zmieniła się, bo Holandia etapami likwidowała anonimowość dawców. Najpierw od lat 90. można było wybrać, czy jest się dawcą anonimowym czy jawnym. Wybór mieli też rodzice. W 2004 roku weszło nowe prawo, które zakazuje anonimowego dawstwa. Po tym spadła liczba dawców, wielu mężczyzn nie było gotowych, by poznać w przyszłości swoje dzieci. Banki nasienia się zamykały, bo miały za mało materiału genetycznego, którym by mogły handlować. Chodziło też o bardziej restrykcyjne zasady: przechowywanie dokumentów 80, a nie 10 lat; bardzo skrupulatne badanie nasienia, wieloetapowy screening, zatrudnienie psychologów, którzy sprawdzają, czy deklaracje dawców są prawdziwe.
Problem wypłynie również w Polsce
Czy sądzisz, że gdyby Louis był młodym, przystojnym człowiekiem o aryjskiej urodzie, to nie byłoby tej afery? Nie napisałbyś tej książki?
Nikt by się nie dowiedział. Pierwszymi sygnałami był tu ciemniejszy kolor skóry dzieci i to zaczęło rodzić podejrzenia. Zakładam, że w Polsce też żyje taki Louis, który w przyszłości będzie miał lub już ma 200 dzieci. Przez to, że jesteśmy mało zróżnicowanym etnicznie społeczeństwem, może to pozostać niezauważone. Ale radziłbym czytelnikom zastanowić się, co zrobią, jeśli dowiedzą się kiedyś, że mają 200 braci i sióstr.
A ten limit 10 zapłodnień w Polsce?
Jest zaleceniem. Kto to sprawdzi? Prawda jest taka, że ponieważ wszystko jest anonimowe i nikt się nie może o tym dowiedzieć, to pole do nadużyć jest bardzo duże. Jeden z dawców w wywiadzie do gazety powiedział: „Dla mnie to parę mililitrów nasienia, które po sobie pozostawiam, to przecież coś zupełnie innego niż dziecko”. A ja uważam, że to nie jest zupełnie coś innego. Jestem za tym, żeby jednak być odpowiedzialnym. W Polsce jest wciąż możliwe oddawanie nasienia bez konsekwencji.
Podobno ta Holandia z lat '60 i '80 to jest Polska dzisiaj.
No niestety, w Polsce wciąż dawstwo jest w pełni anonimowe, a lekarze przekonują, że tak jest lepiej. Dawcom wydaje się, że nigdy nie zostaną odnalezieni przez swoje biologiczne dzieci. A zostaną. Już teraz niektóre osoby w Europie dzięki poszukiwaniom DNA odnajdują biologicznych ojców wbrew ich woli. Ale nie ma się czego obawiać, większość takich spotkań jest poruszająca. Jeśli ktoś miał kochających rodziców, to nie chodzi mu o poszukiwanie ojca na stałe czy o alimenty. To raczej próba ustalenia, po kim mogę mieć cechy charakteru albo kolor oczu. Póki co jednak o prawnym zniesieniu anonimowości w naszym kraju nie ma mowy, tak jak przez 40 lat nie było o tym mowy w Holandii.
My wiemy już, jak to się skończyło, ty pokazujesz to w swojej książce. To powinna być nauczka dla Polski?
Moim marzeniem jest, żeby tę książkę przeczytali lekarze, ustawodawcy, rodzice, którzy chcą się na to decydować i sami dawcy. Niestety, mam obawę, że wiele osób w Polsce nie jest gotowych na tę dyskusję. To nie jest książka o in vitro, żaden z tych przypadków tego nie dotyczył. Ale w Polsce nie tylko hasło in vitro, ale i jakiekolwiek tematy związane z rozrodczością, generują emocjonalny bełkot. Potrzebujemy mądrej debaty, zróżnicowanej światopoglądowo, a jest czarno-biało, jedni drugich nazywają albo zaściankiem i katotalibanem, albo lewakami, którzy wyrzekli się Boga.
…albo że chcą się bawić w Pana Boga.
Też, choć to jest akurat dość adekwatne określenie, jeśli mówimy choćby o opisywanym przeze mnie lekarzu, Janie Karbaacie. Przecież po jego śmierci okazało się, że sam jest ojcem kilkudziesięciu dzieci poczętych w klinice! Mimo tego, że jestem agnostykiem czy ateistą, ta książka uderzyła w moje nieznane mi wcześniej konserwatywne tony. Uświadomiłem sobie, że są gdzieś granice wolnego wyboru. Wcześniej uważałem, że nie ma takich granic, że „wolność przede wszystkim”. Dzisiaj już tak nie myślę.
Kamil Bałuk (ur. 1988) – reporter publikujący w „Dużym Formacie” i „Przekroju”. Absolwent socjologii, filologii niderlandzkiej i dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Laureat IV Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego.