separateurCreated with Sketch.

Ćpałem, piłem, byłem na dnie. Bóg wyciągnął mnie z bagna [świadectwo]

KRZYSZTOF DEMCZUK
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Zaćpałem i upiłem się. W niedzielę uczestniczyłem w nabożeństwie uwielbienia skacowany i śmierdzący. Jak syn marnotrawny z przypowieści – wspomina Krzysztof Demczuk, dziś lider Wspólnoty Metanoia.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Krzysztof Demczuk, dziś lider Wspólnoty Metanoia, prezes Fundacji Aplica, psychoterapeuta i trener, przed laty sięgnął dna. Był uzależniony od narkotyków i alkoholu, cierpiał z powodu tragicznej śmierci brata. W rozmowie z Natalią Podosek-Rakoczy opowiada, jak Bóg wyciągnął do niego rękę.

 

Natalia Podosek-Rakoczy: Jako nastoletni chłopak trafiłeś na oddział toksykologii z zagrożeniem życia z powodu przedawkowania narkotyków, dzisiaj prowadzisz Szkołę Liderów, Wspólnotę Metanoia, jesteś inicjatorem Strefy Zero. Pomagasz innym ludziom żyć z pasją. Co się wydarzyło między tymi dwiema rzeczywistościami?

Krzysztof Demczuk: Wiele osób pyta mnie, czy żałuję swojego starego życia, a ja nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Mógłbym odpowiedzieć i tak, i nie. Tak, bo zrobiłem wiele złych rzeczy, a nie, bo być może nie byłoby mnie w tym miejscu i nie widziałbym tych rzeczy, które widzę teraz. Patrzę na ludzi i nie oceniam ich.

Pan Bóg potrafi wyprowadzić coś dobrego z dziadostwa?

Jest taki piękny fragment w Księdze Jeremiasza, gdy garncarz lepi coś z gliny. Gdy coś idzie nie tak, on wrzuca glinę z powrotem do garnka i lepi ponownie. I Pan Bóg pyta: „Czy ja nie mogę zrobić z Wami tak samo jak garncarz?”. To mną wstrząsnęło. Bo w moim życiu poszło coś nie tak, sprawy nie potoczyły się najlepiej… (por. Jr 18, 3–6). (…) W 1993 roku straciłem brata. Popełnił samobójstwo. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Zacząłem nadużywać marihuany i alkoholu (…).


Marek Kotański, portret w Pomiechówku
Czytaj także:
Pierwszy wyciągał rękę… O życiowej pasji Marka Kotańskiego

 

Ćpun na rekolekcjach

Czy wtedy miałeś jakieś marzenia związane z przyszłością? Czegoś gorąco pragnąłeś?

Raczej nie. Przede wszystkim zionąłem nienawiścią i szukałem zemsty. Krążyły pogłoski, że mój brat popełnił samobójstwo z powodu wyroku wydanego na niego przez kilku mężczyzn. Zadarł z nimi i chcieli się go pozbyć. Kiedy znaleźliśmy go po samobójstwie, jego koszula leżała na fotelu w drugim pokoju i była porwana. Poskładałem to wszystko w całość i żyłem w przekonaniu, że stało się to przez tych ludzi, więc chciałem ich dopaść i zabić. Kiedy byłem pod wpływem narkotyków, miałem wrażenie, że mogę wszystko. Na zewnątrz udawałem twardziela, jednak kiedy wieczorami byłem sam w domu, to płakałem (…).

I wtedy jedna osoba przy kawie opowiedziała ci o Jezusie.

Chodziłem do szkoły, która nie cieszyła się renomą, my jednak dumnie nazywaliśmy ją Cambridge. Narkotyki były tam normą. Pewnego dnia w mojej szkole pojawiły się plakaty z hasłem: „Halo, tu Jezus, zadzwoń”. Strasznie się z tego nabijałem. Dla mnie Bóg był kimś totalnie odległym i okrutnym, którego wymaganiom nie mogłem sprostać. Jednak, co może wydawać się absurdalne, zdecydowałem się pojechać na te rekolekcje. Miałem taki plan, że trochę się tam powygłupiam, pobawię. Wyśmieję tych ludzi. Wypływało to z nienawiści, która kierowała wszystkimi moimi działaniami. Jednak na tych rekolekcjach zobaczyłem inny świat. Byli tam ludzie pełni szacunku do innych. Głupio się tam czułem. Jedyne, co pamiętam, to zdanie jednego z prowadzących: „Możesz wstać, wyjść, trzasnąć drzwiami i to będą kolejne rekolekcje, które nie zmienią niczego w Twoim życiu!”. To mnie uderzyło. Zacząłem się zastanawiać, co rekolekcje mogą mi dać, skoro ja już praktycznie przegrałem moje życie. Czułem się nikim i nie widziałem dla siebie żadnej szansy (…). W końcu zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać. Momentami myślałem, że już wariuję, że narkotyki robią coś z moją głową. Byłem zagubiony, ale zostałem zaproszony na spotkanie Odnowy w Duchu Świętym. Pojechałem. Wszyscy byli tam tacy święci! A ja czułem się, jakbym tam był na nielegalu. To nie był mój świat. I wtedy jeden z tych gości podszedł do mnie – dzisiaj to jest mój przyjaciel – z propozycją: „Spotkajmy się, pogadajmy”. Nie wiem dlaczego, ale po prostu umówiłem się z nim na spotkanie. To był rok 1996. On ogłosił mi Ewangelię o Bogu, który zapłacił za każdy mój grzech. O Jezusie, który przebacza i uzdrawia ludzi. To był zupełnie inny Bóg niż ten, o którym słyszałem. To był skandal, aby kochać kogoś takiego jak ja! Na podstawie Ewangelii wyjaśnił mi, że „jeżeli ustami swymi wyznam, że Jezus jest Panem, a w sercu swoim uwierzę, że Bóg Go wskrzesił z martwych, będę zbawiony” (por. Rz 10, 9). I zapytał, czy chcę się z nim dzisiaj pomodlić, aby to, o czym mi powiedział, stało się faktem w moim życiu. Mimo że praktycznie nic nie miałem, mogłem stracić jeszcze to, co wydawało mi się całym moim życiem – pozycję w grupie i respekt kolegów (…).



Czytaj także:
Czy marihuana to niewinna rozrywka? Popatrzcie na mojego syna!

 

Cud? Jestem ostrożny, ale…

Jednak otrzymałeś w darze coś o wiele cenniejszego niż „dobra” reputacja wśród kumpli – moc Ducha Świętego?

Dziesięć dni później poszedłem na imprezę. Znowu upadłem – zaćpałem i upiłem się. W niedzielę uczestniczyłem w nabożeństwie uwielbienia skacowany i śmierdzący. Jak syn marnotrawny z przypowieści. Wtedy usłyszałem, a właściwie poczułem pragnienie, by być wolny i otrzymałem impuls, aby wszystkie narkotyki, które miałem, wrzucić do kosza. Jednocześnie z mojego serca wydobyło się błaganie: „Jezu, zmień mnie! Chcę być wolny!”. W poniedziałek obudziłem się bez głodu narkotykowego. Nie miałem żadnych syndromów odstawienia. Byłem zszokowany. Byłem na to zbyt doświadczony, by uwierzyć w jakieś placebo. Zawsze czułem ogromny głód, musiałem zapalić, wziąć benzodiazepiny, byleby nie być trzeźwym – to było ode mnie całkiem niezależne. Wtorek, środa… Ten głód nie wracał! Wiedziałem, że stał się cud, bo po ludzku było to niemożliwe. Zaczęła się moja wielka przygoda z poznawaniem prawdziwego Oblicza Boga. Czytałem Biblię i doświadczałem, że On jest ze mną (…).

Mówisz o momentach, w których po ludzku coś wydawało się niemożliwe. Często mierzymy rzeczy miarą możliwości i gdy coś wykracza poza nasze kompetencje, dajemy sobie z tym spokój.

Ja też twardo stąpam po ziemi, dlatego ostrożnie mówię o cudach. Jednak, jak możemy wierzyć w cuda opisane w Ewangelii, a wątpić w to, że Bóg może uczynić coś podobnego w naszym życiu? Biblia jasno mówi, że On wczoraj, dzisiaj i jutro jest ten sam, że On się nie zmienia. Jestem przekonany, że Pan Bóg cały czas działa, bo sam nas o tym zapewnia: „Mój Ojciec działa i ja działam” (J 5, 17). I my potrzebujemy tego doświadczać. Dzieje Apostolskie to księga cudów! Tam jest opisany żywy Kościół, którego pragnie Pan Bóg, w którym ludzie są uzdrawiani, nawracają się, ich życie się przemienia. Tęsknię za takim Kościołem pierwszych wieków! Bóg nie jest bogiem zwyczaju: moja babcia była katoliczką, moja mama była katoliczką, to i ja jestem… To jest wiara kulturowa. Bóg pragnie, abyśmy byli ludźmi żywej wiary.



Czytaj także:
Wstałem z martwych. Czuję się uratowany [wywiad]

*Fragment książki N. Podosek-Rakoczy, Boża Pasja, Wydawnictwo Esprit 2017

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.