Jedną z wielkich cech ojca było to, że potrafił podprowadzać ludzi pod tajemnicę. Bo świat religii jest światem znaków. Potem to widać było w Hermanicach, na Jamnej, na Lednicy – opowiada o. Tomasz Dostatni OP, wychowanek i przyjaciel ojca Jana Góry OP.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Małgorzata Bilska: Jak długo Ojciec znał ojca Jana Górę?
Tomasz Dostatni: Od 1980 roku, czyli 35 lat.
Od pierwszej „siedemnastki”, na którą Ojciec poszedł jako członek samorządu szkolnego?
Tak. To były czasy, kiedy wieszaliśmy krzyże w szkołach. Ktoś z kolegów przyprowadził mnie do dominikanów na „siedemnastkę”. To chyba była nawet msza tzw. harcerska.
Czytaj także:
Obecność i pustka. Jan Grzegorczyk wspomina ojca Górę w pierwszą rocznicę śmierci
Może Ojciec przybliżyć nieco kontekst wydarzeń? To się działo tuż przed stanem wojennym.
Wtedy nikt nie przypuszczał, że stan wojenny zostanie wprowadzony. To był czas festiwalu pierwszej „Solidarności”. Młodzież w wielu miejscach w Polsce (powstał cały ruch) doszła do wniosku, że chce, aby w szkołach wisiały krzyże.
Dla mnie osobiście był to też ważny moment przechodzenia od wiary dziecięcej do wewnętrznego wyboru religijnego. Z „siedemnastki” ojca Jana trafiłem do duszpasterstwa szkół średnich. Wszystko, co tam się działo – spotkania wokół książek, Pisma Świętego, liturgia, było mi bardzo bliskie.
Na „siedemnastki” przychodziły tłumy. Czym ojciec Jan przyciągał tamtą młodzież?
Pięknem liturgii, w tym śpiewem – kanonami z Taizé i pieśniami, które powstawały w duszpasterstwie. Ale i słowem. Świeżością komentowania Ewangelii i spraw religijnych w języku, który młodym coś otwierał.
Przyznam się, że niespecjalnie chodziłem na religię. Wróciłem do katechezy w ostatnich 2 latach szkoły średniej. To, co wcześniej spotykałem w kościele w Poznaniu, kompletnie do mnie nie trafiało, było jałowe.
Kiedy ojciec Góra zaczynał przygodę duszpasterską w Tarnobrzegu, ucząc religii, wyglądał ekstrawagancko: oryginalne Wranglery z Pewexu, czerwony szalik i długie włosy. A później?
Ubierał się normalnie. Był młody, chudy, włosy czarne, krótkie. Miał świetną kondycję. Przez 2 lata chodziliśmy na piesze obozy z plecakami w okolicach Paleśnicy, w Beskidzie Wyspowym, gdzie zaczęło się jego kapłańskie powołanie, a stryj był wcześniej proboszczem.
Ojciec „w cywilu”, bo władze nie pozwalały organizować obozów wędrownych z księdzem.
Oczywiście. Chodziliśmy po terenach, gdzie ojciec był znany – miał rodzinę, przyjaciół. Można się było u nich zatrzymać. Nie zapowiadaliśmy wizyt, może z wyjątkiem ciotki w Tęgoborzy czy kuzynów w Paleśnicy. Przychodziliśmy i dziesiątkę – dwunastkę młodych ludzi przyjmowano z Janem Górą.
Co go wyróżniało spośród dominikanów? Dużo u was indywidualności.
Nie wyrósł na bezrybiu. Przed nim był ojciec Tomasz Pawłowski, ojciec Ludwik Wiśniewski, ojciec Jan Andrzej Kłoczowski, ojciec Jacek Salij, ojciec Honoriusz Kowalczyk. Uprawiali duszpasterstwo akademickie „blisko ludzi”.
Ojciec Jan podglądał ojca Tomasza Pawłowskiego, a to był po prostu absolutny Tur, tak go też nazywano. To on założył krakowską Beczkę. Ojciec Jan miał dla nas czas, myśmy naprawdę się spotykali prawie codziennie. Wprowadzał nas w lektury, które nas przerastały. Ale i kształtowały. Ojciec był przekonywujący.
Razem z Wojtkiem Prusem przez 2 lata przygotowywaliśmy „siedemnastki”, służyliśmy do mszy świętej. Byliśmy blisko ołtarza… Wstąpiliśmy do zakonu w tym samym roku, jeszcze z Pawłem Kozackim i Przemkiem Ciesielskim. Wszyscy z duszpasterstwa ojca Góry. Albo jakoś z nim związani.
Miał wybitnych wychowanków, budził też jednak kontrowersje. Ojciec był z nim bardzo blisko i nigdy nie mieliście chyba w relacji większych zawirowań. Z czego to wynikało?
Nieprawda… Ojciec Jan wiedział – i ja to wiedziałem – że mamy inną wrażliwość, mieliśmy inne poglądy na różne tematy. Zdawałem sobie natomiast sprawę z tego, że ojciec Jan jest samotny wśród dominikanów. Im bardziej widziałem tę samotność, tym bardziej chciałem być przy nim. Współpracować z nim, być pomocnym. Tak to wyglądało. Znajdowaliśmy wspólny język, dużo rozmawialiśmy. Też pięć lat mieszkaliśmy razem w Poznaniu obok siebie w klasztorze.
Czytaj także:
Skok na spadochronie i jubileuszowy powiew Ducha. Rozmowa z prowincjałem polskich dominikanów
Samotność to słowo, które nie kojarzy mi się ze wspólnotą.
Jedną z lektur, które wywarły na mnie olbrzymi wpływ w czasach duszpasterstwa były rozmowy André Frossarda z Janem Pawłem II „Nie lękajcie się!”. Pamiętam myśl Frossarda: Ksiądz zostaje samotny po to, żeby inni ludzie nie byli samotni. U ojca Jana to było widać. Takie jest życie księdza. Wspólnota to nie jest jakieś ciepełko, tylko kompletnie obcy sobie ludzie. Pan Bóg powołał ich do zakonu i próbują wytworzyć więzi, ale one wcale nie są więziami naturalnymi. O rodzinie mówi się tylko przez analogię.
Ojciec Jan płacił olbrzymią cenę bycia samotnym przed Panem Bogiem – parafrazując – po to, żeby inni nie byli samotni. Wielkiej samotności doświadczał pod koniec życia, odebrano mu duszpasterstwo akademickie, krytykowano. Często nie znajdywał zrozumienia, mówiąc najbardziej oględnie.
Jego śmierć przyszła nagle. Zasłabł w czasie odprawiania mszy świętej, nie dokończył jej. Jakim był księdzem, skoro dostał od Boga łaskę tak niezwykłego, symbolicznego odejścia?
Bardzo kochał liturgię, kochał Pana Boga. Ludzie mogli go odbierać bardzo różnie, ale to był naprawdę wierzący ksiądz. Maja Komorowska powiedziała, że dla księdza to jest najpiękniejsza śmierć. Na scenie Teatru Nowego w Poznaniu zmarł jej kolega, aktor Tadeusz Łomnicki. Myślę, że Pan Bóg zabierając księdza – w tym przypadku ojca Jana – w czasie mszy świętej, chce chyba podkreślić jego wielką miłość do mszy. Tak ja to widzę. A mówiąc językiem ojca Jana, Pan Bóg zabrał żołnierza z pierwszej linii „frontu”.
Ojciec Góra miał swój język. Kreował przestrzeń pełną znaków i symboli, swoistą subkulturę. Umiał wciągnąć ludzi w świat swojej wyobraźni, wizji.
W duszpasterstwie czytaliśmy książkę Romano Guardiniego „Znaki święte”. Ojcu Janowi bardzo zależało do rozumieniu i przywracaniu znaczenia symbolom. Przez nie my mówimy do innych, a Pan Bóg mówi do nas.
Jedną z wielkich cech ojca było to, że potrafił podprowadzać ludzi pod tajemnicę. Może nie – tłumaczyć znaki, ale przybliżać religię. Bo świat religii, Ewangelia, liturgia, jest światem znaków. Młodemu człowiekowi, jakim byłem na „siedemnastkach”, bardzo to w głowie zostało. Potem to widać było w Hermanicach, na Jamnej, na Lednicy. We wszystkich jego działaniach.
Na przykład jego miłość do kadzidła… Dusiło go. A ja do dziś pamiętam jego teksty, że kadzidło wznosząc się do nieba pokazuje nam, że mamy robić to samo.
Był otwarty na ludzi z różnych „bajek”, wykształconych i prostych, bogatych i biednych, z lewa i prawa. Nie pytał o poglądy. Uda nam się kontynuować ten model otwartości ponad podziałami?
To jest i proste, i trudne. Proste, bo na tym polega najgłębsze rozumienie Ewangelii i Kościoła. One są dla wszystkich. Pięknie pokazuje to papież Franciszek w definicji Kościoła jako szpitala polowego. Kiedy ranny na wojnie trafia do szpitala, nikt go nie pyta, po czyjej stoi stronie. Najpierw trzeba mu pomóc.
Ojciec Jan miał to w sobie. Żył Ewangelią i był blisko Pana Boga, więc przyjmował każdego. Teza o otwartości Kościoła nie jest publicystyczna. Taka jest autentyczna Ewangelia, dla wszystkich. Bo taki był Chrystus.
Co ojciec Jan sobie myśli, patrząc na nas z góry?
Nie wiem. Jest bardzo szczęśliwy. My wierzymy, a on już wie, że kiedyś do niego przyjdziemy. Pewnie się uśmiecha.
Czytaj także:
Jamna i Lednica to dwie studnie: nadziei i wiary. Rozmowa z następcą o. Jana Góry
Specjalne wydarzenia na 2. rocznicę śmierci ojca Jana:
– Ociec Jan Góra i przyjaciele: wieczór wspomnień w hołdzie znanemu dominikaninowi, który odbędzie się na Dużej Scenie Teatru Polskiego w Warszawie.
– Wystawa portretów Jana Góry: w krużgankach dominikańskiego klasztoru w Lublinie.