Napisano już wiele tekstów o noworocznych postanowieniach albo ich braku, o energii, jaką niosą ze sobą czyste kartki kalendarza, a także o braku magicznych wytrychów, które przerobią stare nawyki na nowe ścieżki. Ja chciałabym się podzielić z Wami jedną rzeczą, którą zrobiłam na początku stycznia zeszłego roku. Nie wiedziałam, że tak dobrze przygotuje mnie na ogrom zmian: i tych szalenie trudnych, i tych pozytywnych, jakie wydarzyły się w moim życiu.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Poszłam na swój pogrzeb
Zrobiłam coś, o czym wspominał niedawno w swoim tekście Maciek Gnyszka – wybrałam się na swój własny pogrzeb. Wzięłam bardzo na serio propozycję takiego ćwiczenia z książki znanej mi od dłuższego czasu (7 nawyków skutecznego działania Stephena Coveya).
Wyobraziłam sobie, że przychodzę na swoje własne ostatnie pożegnanie, odbywające się trzy lata później. W pierwszym tygodniu stycznia każdego dnia pisałam do siebie, co chciałabym usłyszeć na swój temat od jednej ważnej osoby. Pojawił się oczywiście mąż, każde z naszych dzieci, ówcześni współpracownicy, przyjaciele – i ja sama.
Uświadomiłam sobie wiele rzeczy. Po pierwsze, że istnieje rozbieżność pomiędzy tym, jak działam teraz i jak chciałabym działać. Że moje zachowania tworzą określoną spuściznę i mają ogromny wpływ na życie innych. Mogą jego jakość znacznie podnosić, ale także ją pogarszać. Mogę wspierać i budować, a także ranić i niszczyć. Wszystko, co robię, ma znaczenie i nie ma spraw neutralnych, które nie dotykają systemu naczyń połączonych, jakim jesteśmy, będąc w bliskich relacjach.
Czytaj także:
A jak wyglądałoby Twoje życie, gdyby Pan Bóg podarował Ci drugą szansę?
Blisko potrzeb najbliższych mi osób
Zbawiennym okazało się niepodjęcie styczniowego zrywu, którego rozrzut sięgałby pewnie odchudzania i wynalezienia rakiety wchodzącej w nadświetlną z jednej strony, a z drugiej – opracowania strategii sprzątania domu lub lepszego zarządzania czasem. Zamiast tego udało mi się stanąć bardzo blisko potrzeb ludzi, bez których moje życie nie miałoby sensu. I przez ich pryzmat spojrzeć na siebie samą.
Było to doświadczenie niezwykłe. Postawiło mnie przed pytaniem o cel mojego życia. Łatwiej go sformułować, gdy skonfrontujemy się, choćby w wyobraźni, z jego końcem. Covey używa przepięknej metafory wchodzenia po drabinie: można całe życie pokonywać kolejne stopnie, ćwiczyć umiejętności i realizować zamierzenia. Jednakże jak strasznie byłoby odkryć, że cała energia poszła na wspinanie się po drabinie przystawionej do niewłaściwej ściany.
Zapytanie siebie o to, jak chcielibyśmy, by wyglądało nasze życie we wspomnieniach naszych najbliższych i nas samych, gdy nas już zabraknie, pozwala zrewidować, czy dobrze zidentyfikowaliśmy swoją ścianę do wspinaczki.
Czytaj także:
W nowym roku postanawiam… kochać siebie!
Chronić wartości
Ćwiczenie odkryło przede mną zresztą więcej, niż myślałam. Pokazało, że kieruje mną imperatyw, by nigdy nikogo nie zawieść – a więc próbuję dokonać rzeczy niemożliwej. Dzięki temu zaczęłam tworzyć w sobie przestrzeń na niezadowolenie innych ludzi i ich trudne emocje, po to, by mieć większą wolność świadomego wyboru osób, którym zawodu nie chciałabym naprawdę sprawić. Na mapie mojego życia pojawiły się wyraźne granice, które chronią najcenniejsze wartości i najdroższych ludzi.
Bez pytania o to, co jest celem twojego życia, nie da się sensownie planować, wyznaczać ścieżek rozwoju i podejmować postanowień. Kruchość życia, jakiej doświadczyłam w tamtym pamiętnym pierwszym tygodniu stycznia, przewartościowała po kolei wszystko. Pytam siebie od tamtego czasu, w jaki sposób to, co robię czy podejmuję dzisiaj, pomaga mi dotrzeć tam, gdzie jestem ja z przyszłości. Czy to, co robię teraz, przybliża mnie do moich życiowych celów.
Z mojego telefonu odinstalowałam Facebooka, by nie marnować czasu. Zamiast pytać siebie o to, ile dzisiaj chcę zrobić, pytam siebie także o to, jak chciałabym być dla innych. Aby to, co robię, służyło najważniejszym relacjom, a nie unieważniało obecność innych z powodu ilości podjętych zobowiązań.
A gdy nadeszła godzina próby i rozsypały się projekty i relacje, którym poświęciłam szmat czasu i serca, noga za nogą mogłam iść przez piekło wokół mnie w stronę latarni, jaką było tamto styczniowe odkrycie kluczowych ludzi, celów i wartości. Mój pogrzeb uratował moje życie.
Czytaj także:
Czy warto podejmować postanowienia noworoczne?