Został wędrowcem i odkrywcą. Pewnie nie przypuszczał, że stanie się autorem pierwszego przewodnika turystycznego w historii świata, odkrywcą najpiękniejszego wodospadu na Ziemi i pierwszym ewangelizatorem wśród dzikich plemion indiańskich.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Álvar – pierwszy biały na nieznanym lądzie
Tak naprawdę nazywał się Álvar Núñez Cabeza de Vaca. Od maleńkości nie miał łatwo. Jako młody chłopak stracił rodziców. Został sam. Osierocony szukał pocieszenia w wojence. Walczył pod Ravenną w 1512 roku. Chwilę potem, po wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, został nominowany na porucznika. I wreszcie. Wreszcie został wybrany do wzięcia udziału w wyprawie pod dowództwem kolonizatora Pánfilo de Narváeza na Florydę. To był początek.
Jako pionier i eksplorator stawia pierwsze kroki białego człowieka na nieznanym zupełnie Hiszpanom lądzie. I od razu popełnia fatalny w skutkach błąd. Szacując błędnie odległość oddzielającą go od zamierzonego celu (Río de las Palmas) na zaledwie 30-45 mil (w rzeczywistości droga, jaką musiał pokonać przesuwając się wzdłuż wybrzeża, liczyła 1500 mil) naraża cały swój trzystuosobowy oddział na śmiertelną batalię z przyrodą.
Po czterech miesiącach walki o przetrwanie, w odseparowaniu od świata zewnętrznego, bez prowiantu pozostawionego na statkach, obronną ręką wyjdzie z niej zaledwie 250 najdzielniejszych.
Czytaj także:
Przedwojenny hipster. Jak Kazik Nowak przejechał rowerem (!) Afrykę
Tratwą przez Zatokę Meksykańską!
Pozbawiony środków do życia Álvar musi zdecydować się na ostateczną rozgrywkę. Zarządza szalony projekt. Postanawia zbudować tratwy, na których wraz z pozostałymi przy życiu towarzyszami będzie dryfował po Zatoce Meksykańskiej w kierunku najbliższej znanej konkwistadorom osady, czyli Santiesteban del Puerto.
Mając w ekipie jednego stolarza, kilka siekier i pił po raz kolejny rzuca wyzwanie naturze. Budowniczowie wykorzystują wszystko, co mają. Od zwalonych drzew, przez stopione znamiona, na końskich podkowach kończąc. Żagle szyją ze spodni i koszul. Żeby mieć co jeść, co trzeci dzień zabijają konia. Wreszcie się udaje. Tratwy są gotowe. Każda z nich obciążona około pięćdziesięcioma dorosłymi mężczyznami, wraz z ich skromnym dobytkiem wychyla się ponad morską taflę ledwie o 15 centymetrów.
Wypływają 22 września 1528 roku. Pięć ręcznie skonstruowanych tratw z początku radzi sobie na morzu zupełne nieźle. Przez pierwszy miesiąc fale pchają ich w pożądanym kierunku. Kiedy jednak mijają ujście Rio del Espiritu Santo (współczesne Missisipi), silne północne wiatry rozbijają płynącą grupę. Od tej pory żadna z pięciu tratw nie widzi już drugiej. Zostają pozostawieni sami sobie.
Kierowana przez Álvara tratwa dociera ostatecznie na teksańską wyspę Follets. Kapitan nazwie ją wkrótce La Isla de Malhado (Wyspą Nieszczęścia). A wszystko przez dziesiątkującą jego drużynę chorobę.
Śmiercionośna epidemia nie zna litości. Zabija tak Hiszpanów, jak i zamieszkujących wyspę Indian. Nastawieni do tej pory przyjaźnie tubylcy zaczynają więc powoli patrzeć na przybyszów wrogo, podejrzewając, że tajemnicza choroba to ich sprawka.
Czytaj także:
Doba trzeci raz pokonał kajakiem Atlantyk. Teraz ciepłe kapcie i telewizor
Śmiertelne żniwo sprawia, że wiosną 1529 roku przy życiu zostaje zaledwie trzynastu Hiszpanów i jeden afrykański niewolnik. Żołnierze – widząc zapadającego na chorobę ich kapitana – postanawiają na własną rękę opuścić wyspę i szukać ratunku na kontynencie.
Na wyspie oprócz kapitana zostaje dwóch: Alonso del Castillo oraz Andrés Dorantes de Carranza – nie płyną zresztą, gdyż… boją się wody. Zarówno jednych jak i drugich czeka smutny los. Uciekinierów rozbijają fale, a rozbitków dobiją Indianie. Ocaleni zaczną uprawiać kanibalizm zjadając siebie nawzajem. Pozostający na Wyspie Nieszczęścia staną się z czasem niewolnikami plemienia Coahuiltecan.
Modlący się handlarze muszli
Z niewiadomych przyczyn samego Álvara Indianie traktują nieco inaczej. Przeżył, a po uzdrowieniu i nabraniu sił został… handlarzem muszli. Jest w tym naprawdę dobry. Zjednuje sobie kolejne plemiona, nawiązuje kontakty, czasem przyjaźnie.
Sprzedawane przez niego muszle Indianie stosują w gospodarstwach. Choćby do przecinania grubych skór fasoli Mesquite. Oprócz tego Álvar handluje także skórami bizonów oraz czerwoną ochrą. Te ostatnie są bardzo wysoko cenione przez tubylców – ze względu na ich barwnik, którym Indianie malują skórę.
Ponadto Álvar modli się wstawienniczo nad spotkanymi chorymi i niedołężnymi. Wstawia się za nimi u Boga. Wzorem lokalnych czarowników dmucha na zakażone miejsca, a następnie – pomny ewangelicznych słów Jezusa – nakłada ręce. Jak wspomni potem w swoich notatkach, „po większości modlitw Indianie odchodzą utrzymując, że czują się znacznie lepiej”.
Nie zapomina również o pozostawionych na wyspie dwóch towarzyszach. I to właśnie z jednym z nich (drugi już nie żył) oraz ze spotkanymi uciekinierami postanawia uciec z wyspy. Jest rok 1534. Przed czwórką śmiałków ostatnie wyzwanie rozpaczliwej wyprawy – dostać się z Teksasu do Meksyku. Chyba żaden z nich nie spodziewa się, że cała przeprawa zajmie im kolejne 2 lata…
Po drodze nadal trudnią się handlem muszlami, leczą chorych. O dziwo żadne z nastawionych do tej pory wrogo wobec przybyszów plemion nie robi im krzywdy. Być może po okolicy rozeszła się już wieść o cudownym lekarzu, który kładąc ręce na chorych i wypowiadając tajemnicze modlitwy, uzdrawia ludzi. Zakończenie tej historii mogłoby stanowić klamrę do niezwykłego filmu. Oto w kwietniu 1536 r. do brzegów Meksyku dobija wyprawa innego konkwistadora, Diego de Alcaraza.
Czytaj także:
Magia indiańskich plemion – niegroźna zabawa?
Włóczęga chroni swoich
Kilkudziesięcioosobowa załoga przeczesuje wybrzeże, gdy nagle spotyka czterech dziwnie wyglądających ludzi. Idą w łachmanach. Część z elementami stroju indiańskiego. Mają ciemno opaloną skórę. Bąble na twarzach i spuchnięte wargi. Pozlepiane od błota i potu włosy. Żołnierze, biorąc napotkanych za członków tubylczego plemienia, chcą ich schwytać. Jakież jest ich zdziwienie, gdy jeden z „włóczęgów” odpowiada soczystą hiszpańszczyzną.
– Zmiatajcie stąd prędko!
– … – miny uzbrojonych hiszpańskich żołnierzy są wprost niebywałe.
– Ale już! Nie ma was tu!
– A kimże ty jesteś, aby nam rozkazywać, włóczęgo? – odpowiada dowódca oddziału.
– Może i jestem włóczęgą. Ale przynajmniej żywym. Za to ty, jeśli zaraz stąd nie zabierzesz siebie i swoich ludzi, będziesz dowodzącym trupem… – wtem jego półszept przerywa indiańskie wycie. Dochodzi zza pleców czwórki „włóczęgów”.
– Co to było? – oczy dowódcy są już mocno przerażone.
– 300 uzbrojonych po zęby wojowników Huapi. Macie jeszcze minutę, aby stąd zmiatać albo przyszyją was do okolicznych drzew! – syk Álvara jest dosadny i mocny. Ton, w obliczu którego nie ma miejsca na jakikolwiek sprzeciw.
Żołnierze, nie czekając na rozkaz dowódcy, w popłochu zawracają. A Álvar wraz z trójką towarzyszy już wie, że za kilka dni, gdy przedstawi sprawę wodzowi zaprzyjaźnionego z nim plemienia, będzie miał z kim wracać do Europy.
Spokojnie, Álvar jeszcze wróci na umiłowany kontynent latynoamerykański. To właśnie wówczas odkryje przepiękne kaskady wodospadów Iguazu. Aby na koniec opisać wszystkie swoje przygody w monumentalnym dziele uważanym dziś za pierwszy w historii przewodnik turystyczny. Ale o tej historii oraz o tym, jak skończył Álvar, napiszę za tydzień.