„Do niczego się nie nadajesz”, „nikt cię nie zechce”, „jesteś głupia” – to słyszą w rodzinnym domu, miejscu, które powinno kojarzyć się z ciepłem i bezpieczeństwem. W Misji Dworcowej siostry próbują leczyć rany przychodzących tu dziewczyn. Albo chociaż je przytulić i wyszeptać do ucha „jesteś dla nas ważna”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
We wrocławskiej „Misji Dworcowej” może przebywać piętnaście kobiet w wieku od 18 do 35 lat. Siostry z każdą z mieszkanek chcą mieć codzienny kontakt, spytać jak jej minął dzień, co jej się udało, jak poszło przy załatwianiu formalności w urzędzie. Zagadać o takich rzeczach, o których na ogół rozmawia się w domu. Większość dziewczyn ma małe dzieci i uczy się stawiać pierwsze kroki w macierzyństwie. „Często obchodzimy tu roczki” – mówi s. Edyta Kasjan.
Miłość i szacunek. Jesteś tego warta.
Ewa Rejman: Skąd są dziewczyny, które tu trafiają?
S. Edyta Kasjan: Myślę, że my jesteśmy dość znane w mieście. Powstał już chyba taki nieformalny podział, zgodnie z którym młode dziewczyny w sytuacjach kryzysowych, niemające gdzie mieszkać, są kierowane do nas. Czasami to MOPS-y przekazują informację, innym razem kobiety same jedna drugiej doradzają przyjście tutaj, niekiedy robią to kuratorzy lub pracownicy socjalni. Zdarza się, że ktoś po prostu do nas zadzwoni czy napisze maila. Ostatnio kierownik sklepu sam przyprowadził tutaj swoją pracownicę. Mieszka teraz u nas w domu.
Czego najbardziej potrzebują mieszkanki „Misji Dworcowej”?
W pierwszej kolejności potrzebują po prostu dachu nad głową i ciepłego kąta – bez awantur, bez alkoholu, bez strachu o siebie i swoje dziecko. Potrzebują miłości i tego, żeby ktoś przy nich był. My nie mówimy o „ośrodku”, ale o „domu”, który tworzymy wszyscy razem. Nasze dziewczyny mają takie same potrzeby jak wszyscy inni ludzie – tyle, że u nich zazwyczaj nigdy nie były one zaspokajane. Proszę pomyśleć choćby o tradycjach świątecznych, kolędach, takich czy innych potrawach. Dla nas to naturalne, a dla nich bożonarodzeniowe zwyczaje nigdy nie istniały.
Najtrudniejsze jest uwierzenie w siebie, przełamanie bariery psychicznej?
Zdecydowanie tak. Nasze dziewczyny chciałyby coś zrobić, ale nie wierzą, że może im się udać. Mają problem z przyjmowaniem pochwał, bo ten negatywny przekaz, który dostały w domu, jest w nich bardzo mocno zakorzeniony.
Wiem, że zmiana myślenia musi być bardzo trudna. Ale czy jest możliwa?
Mieszkała u nas kobieta, której ojciec był alkoholikiem, mama ją zostawiła. Przeniosła się więc na ulicę, poznała tam chłopaka, zaszła w ciążę. To ten chłopak ją do nas przyprowadził. Oboje byli bardzo młodzi i bardzo poranieni, nie wynieśli z domu żadnych wzorców. Jeśli człowiek niczego w życiu nie dostał, to trudno mu cokolwiek dawać innym. Ale Pan Bóg bardzo mocno zadziałał w życiu tej pary, oni też się na Niego otworzyli. Bardzo nie chcieli, żeby ich dzieci przechodziły przez to, co oni. Dziś są małżeństwem, wspaniałymi rodzicami. Dla mnie to taki mały cud.
Czytaj także:
Magda Frączek: Twarde kobiety
Szef naszego domu
Co z potrzebami Siostry? Zmęczeniem, irytacją? Nie można wciąż brać na siebie problemów innych ludzi.
Po ludzku nie dałabym rady tego ogarnąć. Nie pracuję przecież przez osiem godzin dziennie, ale muszę być dyspozycyjna przez całą dobę. Jakiś czas temu przez tydzień, podczas naszego urlopu, miała nas zastępować pani, która była kuratorem społecznym. Po naszym powrocie mówi do nas: „To jest wszystko jakieś nienormalne. Skąd siostry mają tyle siły?”. Odpowiedziałam jej, żeby poszła na górę, kaplica jest po lewej stronie i skorzystała z konsultacji u naszego Szefa.
Podobnych rad udziela Siostra dziewczynom?
To nie jest tak, że siedzę i na siłę je katechizuję. One widzą, że ja po prostu żyję Panem Bogiem i dlatego o Niego później pytają. Miałyśmy tutaj kilkakrotnie dorosłe kobiety, które przygotowywały się do Pierwszej Komunii, bierzmowania są u nas standardem. Mówienie o Bogu wychodzi mi tak raczej mimochodem – dzisiaj na przykład jest dzień kobiet, więc rano zapowiedziałam, że dostaną prezenty od Najlepszego Mężczyzny, którego ja będę posłańcem.
Czytaj także:
Segritta dla Aletei: Maryja była heroską. Każda matka jest!
Będę bronić moich dziewczyn
Łatwo wpaść w pułapkę świata podzielonego na dwie kategorie – my i oni. My – czyli ci, którzy mają dom, pracę, dzieci przynoszące dobre stopnie; i oni – czyli bezdomni, bez pieniędzy, po prostu „patologia”.
Ostatnio byłam u nas w klasztorze, przyjechałam odebrać rzeczy z siedziby stowarzyszenia. Na furcie siedział pan, nie znałam go, ale zaproponował, że pomoże mi to wszystko przenieść. Kiedy zobaczył, ile tego mam, zaczął się oburzać, że „baby narobiły sobie dzieci, żeby dostać 500+”. Ależ się we mnie zagotowało! Ciekawe, czy on chciałby zamienić się z nimi miejscami, żeby dostać te 500+. Spytałam, czy mówi swoim dzieciom, że je kocha. Potwierdził. Ja mu na to, że niektóre moje dziewczyny nigdy tego od ojca nie słyszały. Gość się rozpłakał.
Widzi Siostra efekty swojej pracy?
Widzę, ale zazwyczaj nie są one ani natychmiastowe, ani spektakularne. Dom funkcjonuje od 2004 roku, mamy kontakt z wieloma kobietami, które już się usamodzielniły. Zawsze chcemy pomóc, ale żeby ręce się spotkały, to obie muszą być wyciągnięte. Kobiety pragną po prostu miłości, szukają tego swojego Romea, z którym mogłyby założyć szczęśliwą rodzinę. To jest całkowicie zdrowa i normalna potrzeba. Tyle, że potem często przychodzi wielkie rozczarowanie i kolejne cierpienie, bo serce przejmuje kontrolę nad rozumem.
Człowieka nie da się tak łatwo naprawić.
Jeśli ktoś rozbije piękny wazon, to można go skleić. Ale rysy pozostaną.
Czytaj także:
Anioły w habitach. Siostry samarytanki w służbie niepełnosprawnym dzieciom
Czytaj także:
Dominikanki do zadań specjalnych. „Jak widzę te siostry, to chciałbym takiego Kościoła” [wywiad]