Od kiedy zostałam matką, robię prawie wszystkie rzeczy, na które nie miałam wcześniej odwagi. Przykład? Kończę pisać pracę magisterską. Nie umiałam się na to zdobyć przez trzy okrągłe lata. Zakładam firmę. Finiszuję wydanie płyty. Chodzę na terapię. Modlę się tak, jak chcę.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Dużo już pisałam o straconych siłach. O bliznach. O wstawaniu na wpół przytomną do dziecka. O motywowaniu się, ciągłym, monotonnym, aby przyjąć kolejny dzień, znaleźć chwilę na prysznic, wc lub pomyślenie o sobie. Dużo pisałam o młodym macierzyństwie, tak bez tabu, bez szlifowania ostrych brzegów. Dziś napiszę o czymś jeszcze. O czymś bardzo ważnym. O tym, że macierzyństwo niczego nie odbiera.
Bo ja na początku myślałam, że tak, że właśnie odbiera. Że nie będę mogła wrócić do siebie. Że przeżyłam burzę i stratowane przez grzmoty pnie drzew odcięły mnie od wolności – na dobre.
Kobieta…w żałobie
Czuję palpitacyjne drgania kobiecych (i nie tylko) serc. Co ona pisze? Jak tak można? Macierzyństwo to spełnienie marzeń! To czyste piękno! To głębokie stawanie w prawdzie! Tylko że ja nie o tym, kochane panie. O czym więc? O utraconej równowadze, którą bardzo łatwo można wziąć za unicestwienie siebie. Którą można przeżywać miesiącami i latami. Której można nigdy nie odzyskać, a nawet gorzej – przeobrazić się w jedną z tych kobiet, które „zawsze wiedzą lepiej”. Stać się Nią – dziewczyną od narzekania na nocne wstawanie, od straszenia plującym krwią połogiem, od uciemiężenia spod znaku domowej kwoki. Znacie je? Dziwicie się im? Ja nie. Tak brzmi kobieta w żałobie.
W żałobie po swoim życiu. Po samotnych wyjściach do kina, do knajpy, do znajomych. Tak brzmi dziewczyna, która jeszcze kilka lat temu z placem w nosie pokonywała górskie szczyty czy spontaniczne podróży. Dziewczyna przeżywająca gorącą noc, jedną za drugą. Dziewczyna z głową ciężką od marzeń. Dziewczyna z cudownym ciałem w absurdalnym rozmiarze. Dziewczyna z piersiami na swoim miejscu. Dziewczyna, która miała siły niemalże na wszystko i której wydawało się, że jest strasznie zapracowana, bo przecież musi kuć do kolokwium.
Każda z nas ma w sobie wspomnienie takiej siebie. Trzymamy ją na dystans, bo co by było, gdyby stanęła teraz obok nas? Poczułybyśmy się jeszcze gorzej? Zmiotłaby nas pełnym energii spojrzeniem? A może dotknęłaby najwrażliwszej struny naszego serca?
Czytaj także:
Naukowcy twierdzą, że macierzyństwo postarza. Czy faktycznie tak jest?
Czy można być królową świata z dzieckiem na ręku?
Ktoś mi kiedyś powiedział, że w macierzyństwie najważniejsze jest bycie szczerą z samą sobą i nieukrywanie swoich pragnień. Proste. Gorzej wykonać. Uwierzyć, że możesz być królową świata z jednym dzieckiem na rękach, a drugim przy boku. Wiem to z autopsji – kobieta z dzieckiem nie pasuje do każdego krajobrazu życia. Osobiście nie wiem, jak pokonam trudy grania koncertów w klubach i na większych scenach. Chce mi się śmiać, kiedy przypomnę sobie, ile czasu byłam w stanie poświęcić na to, by się pomalować. Zastanawiam się raczej, czy mój syn nie złapie gronkowca, gdy dotknie zaplutego blatu, w którejś z niezadbanych garderób. Cudowna zmiana perspektywy.
Wmawia się nam, że dzieci w czymś przeszkadzają. Że kneblują nam usta i związują ręce. Że nakazują siedzieć nam w domu. „Wyszalej się teraz! Jak zostaniesz matką, to już wszystko przepadnie”. Autentycznie, żałuję, że nie nagrałam tych słów, kiedy wypowiadał je nade mną jeden, drugi czy trzeci rodzic po fachu. Mogłabym zrobić z nich remix w stylu disco polo i dorobić się fortuny. Ulga rozbierałaby mnie tak mocno, że nie czułabym ani krztyny obciachu.
Czytaj także:
Mamy, nie straszcie pierworódek macierzyństwem! Potrzebujemy Waszego wsparcia
Matka – kobieta na wiecznym podglądzie
To prawda, my, matki, wszędzie ciągniemy za sobą „oczy”. Oczy są z nami w kościele, gdy nasze dziecko wymyka się spod kontroli wszechświata. Oczy patrzą na nas w knajpie, gdy mały człowiek zacznie ćwiczyć piski i krzyki i ładować naleśnik na ziemię. Oczy są z nami wszędzie tam, gdzie zabieramy naszych potomków. Oczy są i będą, pytam jednak teraz, bardzo świadomie i bardzo serio – po co się nimi przejmować?! Po co, jeśli można pójść w nową jakość?
Pamiętam moją koleżankę, broniącą magistra z pięciomiesięcznym synkiem u boku, a także dziewczyny, uwijające się za sceną ze swoimi kilkuletnimi pociechami. Znam matki, które prowadzą własną działalność albo bloga. Dziś, o wiele bardziej niż wcześniej rozumiem, że macierzyństwo niczego nam nie odbiera. Po prostu, musimy się bardziej starać i pozwolić sobie na wyrozumiałość w łapaniu tempa, w odnajdywaniu życiowego balansu.
Macierzyństwo przemieszcza nas na nowy level życia
Samotne wyjścia, praca zawodowa, seks, czas na sport, modlitwę, karierę – nie od razu wszystko będzie się zgrywało. I chyba nawet nie chodzi o to, aby wypracować dla siebie jakiś superplan. Macierzyństwo przemieszcza nas na nowy level życia. Uwalnia coś, co ma każda z nas – w stanie uśpienia bądź niewzmożonej żywotności. Uwalnia synergię. Umiejętność naturalnego przenikania się i znajdywania miejsca na wszystko, co kochamy.
Na koniec napiszę jeszcze, że w każdej z nas istnieje głos umniejszający naszym siłom i zasobom. Głos kogoś z czasów dzieciństwa lub z lat szkolnych. Głos nieprzyjemny, ale na tyle mocny, by doprowadzić nas do kapitulacji. Też go słyszę. Nawet kilka razy dziennie. Słyszę go, gdy uświadamiam sobie, że nie jestem jeszcze tak świadomą matką jak rzecze Agnieszka Stein i nie potrafię zająć się dzieckiem w stylu high definiction. Słyszę go, gdy rozmawiam z moim mężem i już w drugiej minucie mam ochotę na niego krzyczeć, a nie całować. Słyszę go, gdy patrzę na swoje konto i zamiast kilku zer spogląda na mnie czarna otchłań nieuniknionego debetu. Chce mi się wtedy wierzyć, że jestem na straconej pozycji.
Jestem matką, mogę więcej!
Chce mi się, ale uczę się nie poddawać tej narracji. Właśnie to dało mi macierzyństwo. Nic wcześniej w moim życiu tak mocno nie potwierdziłoby faktu, że jestem wartościowa. Dopiero teraz mam odwagę na wszystko to, z czym zwlekałam w całym ogromniastym zalęknieniu mojego płochliwego serca. Wierzę mocno, że właśnie to jest najbardziej zachwycającym i piorunującym owocem porodu – wraca nam wiara we własne siły.
Czytaj także:
Bizneswoman z szóstką dzieci. „Mnożymy miłość”
I tak. Mam małe dziecko, jestem nieustannie wstrząśnięta tym, jak bardzo nieobliczalne i wyczerpujące może być życie i jednocześnie robię prawie wszystkie rzeczy, na które nie miałam wcześniej odwagi. Przykład? Kończę pisać pracę magisterską. Nie umiałam się na to zdobyć przez trzy okrągłe lata. Zakładam firmę. Finiszuję wydanie płyty. Chodzę na terapię. Modlę się tak, jak chcę. Pielęgnuję przyjaźnie z ludźmi, którzy budzą we mnie to, co najlepsze. Czuję, że stawiam na siebie. Mimo iż przez osiemdziesiąt procent tygodnia funkcjonuję w trybie zombie.
Tak więc ogłaszam: Macierzyństwo niczego nie zabiera.