A miało być tak pięknie! To zdanie pojawia się w głowie każdego, kto jest w małżeństwie. Ta chwila zwątpienia to jednak oznaka, że doszliśmy do pewnego progu bólu, który przestaje być ozdabiany uśmiechem. Oto zaczęła się operacja ratująca nam życie, ale już bez znieczulenia.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Kiedy jeszcze jesteśmy bez wad
Początek małżeństwa okraszony jest radością i często większą wyrozumiałością względem siebie. Często – co oczywiście nie znaczy, że zawsze tak jest. Z czasem to się zmienia. Wcześniej chętniej ustępowaliśmy pola, a nagle zaczynamy dostrzegać, że „Hej! Moje racje też są ważne!”. Może nawet dumamy, że ważniejsze. Początek małżeństwa to moment, kiedy jeszcze wierzymy, że oboje mamy mniej wad. Przede wszystkim – ja jestem prawie bez wad. Wszelkie przejawy nieuporządkowania są raczej wynikiem zmęczenia, roztargnienia, zwykłej pomyłki.
Małżeństwo jednak ma charakterystyczną cechę. Nie lubi kamuflowania. To, co wymaga zmiany, wypływa na wierzch prędzej czy później, domagając się tym samym wykorzenienia, wyrwania chwastów, przegonienia lisów pustoszących winnicę (por. Pieśń nad pieśniami). Nie da się żyć w małżeństwie bez dostrzeżenia wad jednej i drugiej strony.
W czasie, kiedy ponad połowa małżeństw kończąca się rozwodem podaje jako powód niezgodność charakterów, warto zadać sobie pytanie, dlaczego wszystkie małżeństwa rozwodem się nie kończą. Kiedy popatrzę na swoich rodziców, teściów, znajomych czy w końcu na swoje małżeństwo, jasno widzę, że często dobieramy się w małżeństwa jako przeciwieństwa. „Niezgodność charakterów” widzę przy każdej podejmowanej decyzji. Nie mam na myśli antagonistycznych potrzeb, rozbieżnych danych przy ocenie sytuacji, w końcu różnic wynikających z rodzinnego domu, ale właśnie sam charakter. Czy nie jest tak, że świadomie idąc w trwałość małżeństwa, godzimy się na powolnie narastający ból?
Czytaj także:
Jak zniszczyć mężczyznę swojego życia? Wystarczy ta jedna rzecz
Trampolina czy kopanie dołu
A miało być tak pięknie! To zdanie pojawia się w głowie każdego, kto jest w małżeństwie. Oczywiście prędzej czy później. Jedni przyznają się do tego głośno, inni nie są w tym temacie wylewni. Ta chwila zwątpienia to jednak oznaka, że doszliśmy do pewnego progu bólu, który przestaje być ozdabiany uśmiechem. Oto zaczęła się operacja ratująca nam życie, ale już bez znieczulenia.
Ten moment może okazać się trampoliną, która pomoże nam wskakiwać na kolejne poziomy miłości, ale też łopatą do kopania dołu, w którym pogrzebiemy swoje małżeństwo. Wynik końcowy zależy od nas samych – od żony i od męża, czy po prostu przyjmiemy świadomie trud i ból oczyszczenia.
Życie na wieczność przez małżeństwo
Małżeństwo idealnie skrobie człowieka z egoizmu, przywiązania do własnego zdania, chęci działania w pojedynkę. Kiedy popatrzymy na oczyszczenie w kategoriach duchowych, gdzie na konkretny ból człowiek musi wyrazić zgodę poprzez bierne przyjęcie tego, co na niego przychodzi, jasno widzimy, że małżeństwo jest takim oczyszczeniem, na które w toku trwania związku musimy cały czas się godzić, przyjmować je, ucałować i czekać na błogosławione owoce.
Pytanie tylko, czy się nad tym zastanawiamy i dostrzegamy siłę i wartość tego, że stajemy się po prostu coraz bardziej pozbawieni pancerza. Małżeństwo to operacja bez znieczulenia. Powolna, bardzo bolesna momentami, ale ratująca życie. To wieczne – na pewno. Zauważamy, że bez Boga po prostu cały projekt zwany małżeństwem padnie jak domek z kart.
Czytaj także:
To jedno proste pytanie uratowało moje małżeństwo
Czytaj także:
7 rzeczy, z których musisz zrezygnować, by mieć szczęśliwe małżeństwo