W macierzyństwie wszystko jest na określony czas, na chwilę. Nie na zawsze. Nawet więcej – wszystko jest dla naszych dzieci. Po to, aby mogły samodzielnie wstać na nogi i pójść własną drogą. Nie oglądając się na nasze pozwolenie.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Ten tekst nie jest przeznaczony tylko dla karmiących mam. Napisałam go z myślą o wszystkich kobietach. Karmienie pokazało mi jeszcze raz niezwykle realną prawdę o tym, że względem dzieci – nie tylko naszych – jesteśmy po to, by służyć. Nawet jeśli dostajemy przy tym milion profitów.
Nie zaczęło się łatwo, ale pewnie to nikogo nie zdziwi. Już w szpitalu usłyszałam kilka rokowań na temat karmienia syna. Prorokowano mi niepowodzenia lub rozwiązania w stylu „średnio na jeża, może za miesiąc, za dwa, kiedyś”. W sumie to… Pół doby po porodzie dowiedziałam się, że moje ciało w kontekście laktacyjnym jest wybrakowane. Albo nie, że nasz syn stanowi problem. Kolejna zmiana położnej i nowa dyspozycja. Myślałam, że zwariuję.
Bohaterskie początki
Ale nie zwariowałam. Doświadczyłam całkowitego wypalenia tematem i w momencie, kiedy zaczęłam dawać sobie prawo na to, że karmić nie będę, coś zaskoczyło. Karmiłam naszego syna czternaście miesięcy bez dwóch dni. Nie zamierzam wchodzić tu w dyskusję nad filozofią karmienia, specyfiką i zaleceniami medycznymi. Nie chcę rozdrapywać tu niczyich ran. Postanowiłam, że podzielę się odkryciem, które zmiażdżyło moje matczyne ego. I dało mi całe połacie wolności.
To, że do kilku miesięcy po porodzie karmienie kojarzyło mi się z wyzwaniem pokroju wspięcia się po stromej ściance zbocza na szczyt, zaważyło na wyrobieniu sobie we mnie poczucia dokonywania czynu iście bohaterskiego. Nie mówię, że nie. Kto nie był mną lub moim mężem, ten nie wie, z jak trudnymi sytuacjami mierzyliśmy się w tzw. dniu powszednim. Czułam, że w tym temacie wdziewam na siebie macierzyńską zbroję. Że gdy rzeczywistość tłucze mnie po piszczelach, ja nie klękam przed nią, ale oddaję prawym sierpowym prosto między oczy.
Czytaj także:
Wejście „Matki ssaka”, czyli czemu wciąż dziwi nas karmienie piersią?
Karmienie piersią i efekt wow
Zaczęłam zespalać się z tą całą wojenną laktacją, aż w końcu ciało odpuściło i przez kilka miesięcy, można rzec miodowych, byłam naprawdę krainą płynącą. Czułam się jak bohaterka amerykańskiej komedii romantycznej, idąca w najlepszej stylizacji najbardziej ruchliwą ulicą Manhattanu. Czułam, że tłum się przede mną rozstępuje.
Ten czas był naprawdę niezwykły, niezwykły w swej prostocie. Ja i on, on i ja. Potrzebował mnie, więc byłam. O każdej porze dnia i nocy. Czułam, że nie ma mowy o innym rozwiązaniu, że tak właśnie pisze się historia. Karmiłam wszędzie – na spacerze w parku, w kościele, w restauracji, w samochodzie. Zakładałam, że w takiej częstotliwości i potrzebie, jaką wykazywał nasz syn, będę karmić jeszcze kilka dłuższych chwil. Podparta logiką, brałam to za pewnik.
Pierwsze odejście w stronę wolności
Do czasu. Nadszedł bowiem dzień, w którym udzieliłam video wywiadu dla For Her. Po wspaniałej rozmowie z Anią Malec, nakarmiłam syna. Myślałam o tym, gdzie by można na szybko coś zjeść, bo zaraz lecimy przecież na nagrania Pelikana do Soho na Pradze. Czułam go przy sobie, instynktownie głaskałam jego główkę. Trwało to kilka minut. Tak zwyczajnych, tak rytualnych jak zawsze. Mały zeskoczył mi z kolan i poszedł zwiedzać aleteiowe biuro.
W tamtej chwili nie wiedziałam, że będzie to nasze ostatnie karmienie. Nie mogłam i nie miałam refleksji na temat tego, że właśnie coś się między nami skończyło. Że on poszedł dalej i że tym samym powiedział mi, że w tym sensie już mnie nie potrzebuje.
Wieczorem nasz syn nie chciał już zasypiać przy piersi. Postanowił zrobić sobie eskapadę z tatą, stukrotnie przebiegając całe nasze sześćdziesięciometrowe mieszkanie, wzdłuż i wszerz. Nasza historia została ucięta „na krótko”, skończyła się z dnia na dzień. Człowiek nieposiadający więcej niż półtora roku zdecydował, że wie, czego chce i zrobił to.
Czytaj także:
Mitologia laktacyjna: 7 popularnych mitów o karmieniu piersią
Jak mała panda
Siedziałam na łóżku, odurzona zapachem nadchodzącej wolności, z pomieszaniem uczuć względem nagłości odstawienia. Poczułam przerażającą i zarazem cudowną prawdę o tym, że dziecko, które urodziłam, które wykarmiłam, o które troszczę się dzień po dniu… Nie jest moje. Jest osobne. Że już teraz odchodzi w stronę wolności.
Poczułam, że karmienie nie było dla mnie, ale dla niego. Jasne, łapałam z tego profity, wydarzało się dzięki pracy mojego ciała, w tym sensie generowałam absolutnie osobiste przeżycie. Chodzi mi o doświadczenie tego, że w macierzyństwie wszystko jest na określony czas, na chwilę. Nie na zawsze. Nawet więcej – wszystko jest dla naszych dzieci. Po to, aby mogły samodzielnie wstać na nogi i pójść własną drogą. Nie oglądając się na nasze pozwolenie.
Nasz syn, tak jak mała panda, wspiął się na swoje pierwsze drzewo. Poczuł siłę w lędźwiach, w ciele, w duszy. Zaczął mocniej doświadczać. A ja? Ja jestem szczęśliwa, że sam podjął tę decyzję. I że pozwoliłam mu na to, aby w imieniu swojego „tak”, powiedział mi, swojej mamie, „nie”.
Czytaj także:
Mężczyzna vs. publicznie karmiąca matka. Najgorsze, co może Cię spotkać?