Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
„Bierzcie i jedzcie”
Przyznam szczerze, że zastanawiałem się, jak ugryźć ten temat. Bo jak dla mnie, to nie ma tu czego gryźć. Potem (przy pomocy popularnej wyszukiwarki) odkryłem, że temat gryzie wiele osób, niejednokrotnie prowokując do wzajemnego „podgryzania” się i „odgryzania”. To skonsternowało mnie dodatkowo, a jednocześnie zmobilizowało do napisania tego tekstu.
Ja, oczywiście, (mimo odbytych studiów) nie jestem żadną wyrocznią liturgiczną, ale mam głębokie zaufanie do jednego z pierwszych Bożych darów zafundowanych człowiekowi, czyli do rozumu. Do takiego zwykłego ludzkiego rozumu, zwanego potocznie zdrowym rozsądkiem.
I tenże podpowiada mi, że skoro Pan Nasz Jezus Chrystus wydał swoim uczniom dyspozycję: „Bierzcie i jedzcie”, to oznaczało to właśnie tyle, że mają wziąć Już-Nie-Chleb, który im podał (a który jednakowoż zachował wszystkie fizyczne i chemiczne właściwości chleba) i go zjeść.
Biorąc pod uwagę, że podczas wieczerzy zwanej „ostatnią” jedynym chlebem była żydowska maca, to trudno sobie wyobrazić, żeby obeszło się bez gryzienia. Tak się składa, że większość znanych mi ludzi w procesie odżywiania się używa zębów. Pan zechciał stać się pokarmem i być przyjmowanym jak(o) pokarm.
Gryzienie Komunii świętej to grzech?
Małe, cienkie, bielutkie hostie „wynaleźliśmy” dopiero z biegiem czasu, a jedyną przyczyną była czysta pragmatyka. Są po prostu łatwiejsze do przechowywania w większych ilościach i dłużej zachowują „świeżość”. No i łatwiej je transportować. Dwadzieścia kilka komunikantów, pod postacią których niosę Pana Jezusa moim chorym w pierwszy piątek miesiąca, mieści się w niewielkim naczynku. Gdybym każdemu z nich miał zanieść „kromkę” Eucharystycznego Chleba musiałbym zamiast poręcznej bursy targać ze sobą chlebak.
A tak na marginesie: gdybyś wylądował w obozie, a na sąsiedniej pryczy mszę „z pamięci” odprawiałby na leżąco pod osłoną nocy ksiądz używając do tego rodzynki zamoczonej w kilku kroplach wody i kromki chleba, to zastanawiałbyś się, czy pogryźć tę komunię, czy cieszyłbyś się po prostu, że ją w ogóle masz?
W żadnym oficjalnym dokumencie kościelnym odnoszącym się do Eucharystii i należnej jej czci nie ma ani słowa o tym, że konsekrowanego chleba gryźć nie należy. Skąd więc w ogóle wziął się pomysł, że hostii gryźć nie wolno albo że to wręcz grzech?
Nie napiszę tak, jakbym w pierwszym odruchu chciał napisać, bo dociera do mnie, że niektórzy moi bracia i siostry noszą w sobie pewną religijną „nadwrażliwość”, a należy im się szacunek i delikatność jak każdemu innemu Bożemu stworzeniu (to także podpowiada mi rozum). Wydaje mi się, że istnieją trzy tropy, którymi można pójść, śledząc genezę idei przyświecającej „Niegryzącym”.
Pierwszy trop: historyczny
Pomysł na niegryzienie hostii może wywodzić się z czasów rozkwitu herezji przeciwko realnej obecności Pana Jezusa w Eucharystii (i nie mam tu na myśli jedynie Reformacji).
Biorąc pod uwagę, że herezje te najczęściej znajdowały (przynajmniej w początkowej fazie) posłuch u ludzi prostych i niezbyt wykształconych, więc język przekazu, jakim je zwalczano również musiał być prosty i obrazowy: W tej hostii jest naprawdę prawdziwy, żywy i czujący Pan Jezus. Nietrudno w tym momencie o wniosek: Ojej! To jak Go ugryzę, to Go zaboli!
Drugi trop: emocjonalny
Niektórzy z nas, jak już napisałem, mają w sobie pewną religijną (celowo nie używam słowa: duchową) nadwrażliwość. Mają do tego prawo. Może ona wynikać z ich konstrukcji psychicznej, z wychowania i pewnie z tysiąca innych przyczyn.
Wszystko, co związane z Bogiem uważają (poniekąd słusznie) za godne najwyższej czci, atencji i subtelności. Gryzienie do czynności subtelnych nie należy. Nietrudno w tym momencie o wniosek: Ojej! Nie godzi się gryźć Najświętszego Sakramentu!
Trzeci trop: „idiotyczny”
Tak, „idiotyczny". Bo „idiota” – słowo pochodzące z języka greckiego – oznaczało oryginalnie kogoś, kto postrzega świat „po swojemu” – na swój wyjątkowy, osobisty (a nierzadko i osobliwy) sposób. Nie trzeba tłumaczyć nikomu, że taki „idiota” uważa najczęściej, że jego sposób postrzegania i rozumienia rzeczywistości jest „jedynie słuszny” i fas et nefas stara się doń przekonać wszystkich, których ma w zasięgu nie tyle ręki (choć rąk też jest gotów do tego używać), co głosu.
Czerpiąc nieświadomie inspirację z pierwszych dwóch tropów, zaszczepia więc innym swoje osobliwe osobiste przekonania motywując je możliwie potężnymi „argumentami”, jakie jest w stanie wymyślić. Na przykład argumentem „to grzech”.
Jeśli taki ktoś weźmie się za jakkolwiek rozumianą „katechezę” innych, efekty mogą być opłakane. Zamiast sensownego przekazu żywej wiary współpracującej z podarowanym nam przez Stwórcę rozumem, dostajemy misz-masz religijnych przesądów i zabobonów.
Jeśli tym kimś jest ksiądz, katecheta, katechetka formujący (a w tym wypadku: deformujący) bardzo młodych ludzi u początku ich świadomego życia religijnego, to możemy mieć pewność, że wpojone przez niego „nauki” przetrwają w nich na długie lata i zostaną przekazane dalej. Nie trzeba wiele wyobraźni, by pojąć, jak trwała (żywa, owocna, itd.) jest wiara oparta na przesądach, zabobonach i nakazach motywowanych za pomocą nieśmiertelnego „bo tak”.