Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny w Łodzi – choć oficjalna nazwa brzmi nieco groźnie, urzędniczo, z grozą nie ma nic wspólnego. Dla tych, którzy przychodzą tu przytulać maluchy albo poznają wytęsknionego synka lub córeczkę to po prostu „Tuli Luli”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Trochę baliśmy się tego miejsca. Bo jak wejść do ośrodka, w którym mieszka 14 dzieci w wieku od kilku dni do roku – pozostawionych w oknach życia albo szpitalach – i się… nie rozpłakać? Jak połaskotać te maleńkie, odrzucone stópki i nie rozpaść się na tysiąc kawałków?
A jednak wyszliśmy jacyś lepsi. Nakarmieni miłością. Spokojni.
Dzień dobry, Promyczku, czyli “Tuli Luli” w Łodzi
„Tuli Luli”, czyli Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny istnieje w Łodzi od października 2016 roku. To właśnie tutaj trafiają maluchy pozostawione przez biologicznych rodziców w szpitalach albo oknach życia. Jak pokazują statystyki, w województwie łódzkim w 2017 roku porzucono 66 dzieci. „Jeśli jest szansa, żeby takie dziecko znalazło się w domu, robimy wszystko, żeby tak było. Pierwszeństwo w opiece mają więc rodziny zastępcze*. Jeśli ich nie ma, czekamy na dzieci w Tuli Luli. Staramy się, aby nasze warunki były jak najbardziej zbliżone do domowych” – tłumaczy Anna Rajska-Rutkowska, wiceprezes Zarządu Fundacji „Gajusz”, która razem z Zarządem Województwa Łódzkiego czuwa nad ośrodkiem.
I faktycznie, w „Tuli Luli” jest jak w domu. Ktoś odkurza korytarz, po którym suniemy w skarpetkach. Ktoś inny składa pastelowe śpioszki, zmienia pieluchę, przytrzymuje butelkę z mlekiem, porządkuje zabawki na półkach. Głównym zadaniem jest tu jednak… przytulanie, całowanie, gilgotanie, głaskanie, kołysanie…
„Przytulanie jest formą terapii na co dzień. Nasze dzieci nie są karmione na hasło, przewijane na hasło, kąpane na hasło, tylko wtedy, kiedy tego faktycznie potrzebują. Wsłuchujemy się w nie i podążamy za nimi, jak to robi mama w domu – opowiada A. Rajska-Rutkowska. – Mimo że nasze opiekunki pracują w systemie zmian 12-godzinnych, staramy się, żeby jednym dzieckiem nie opiekowało się kilkanaście osób, ale żeby do każdego były przypisane trzy. Tak jak w domu – jest mama, tata, babcia, jakaś ciocia. A dzięki temu, że mamy bardzo duży zespół, jest to możliwe”. W ciągu dnia jedna niania ma pod opieką maksymalnie troje dzieci.
Czytaj także:
Kto przytuli niechciane dzieci?
Przepraszam Cię, synku…
Każdy z Tulisiów ma za sobą bardzo trudne doświadczenia. „Fakt rozdzielenia z mamą po 9 miesiącach dobrostanu, gdy słyszy się jej serce, odczuwa zapachy, emocje, powoduje – nie tylko na poziome emocjonalnym, ale i biologicznym – zmiany w mózgu. Nasze dzieci wymagają rehabilitacji i bliskości, żeby zminimalizować traumę i by mogły normalnie funkcjonować i nawiązywać relacje” – tłumaczy A. Rajska-Rutkowska. Porzucone dzieci zmagają się też często z FAS, czyli Alkoholowym Zespołem Płodowym.
Biologiczni rodzice, którzy decydują się oddać dziecko, mają 6 tygodni na zmianę decyzji. W tym czasie nie szuka się dla noworodka nowej rodziny. Potem ośrodek próbuje nawiązać kontakt (najczęściej) z biologiczną mamą, zachęcić ją do odwiedzin, pożegnania. Nie przekonuje się jej na siłę, nie ocenia, ale szanuje bardzo trudną decyzję. Na ostatnie spotkanie mamy często przynoszą listy, w których tłumaczą swój wybór. Dołączają np. medalik albo inne pamiątki po przodkach i robią sobie z synem lub córką pożegnalne zdjęcie…
„Te rzeczy zostawiane są w ośrodku adopcyjnym. Musimy pamiętać, że w Polsce mamy niejawną adopcję. Tak naprawdę od rodziców zależy, czy powiedzą swojemu synowi czy córce, że jest adoptowany. Postawy rodziców są różne. Natomiast jeśli dziecko jest dorosłe, ma prawo poznania, jakie są jego korzenie. I może wtedy odebrać list czy pamiątki” – mówi A. Rajska-Rutkowska.
Jak dodaje, większość mam, które porzucają dzieci, jest w pełni świadoma swojej decyzji.
Gdybym miała szukać generalnej zasady, to bym powiedziała, że to są samotne kobiety, które nie mają w nikim oparcia. W rodzinie, przyjaciołach, mają trudności finansowe. Są to np. ciąże ze związku pozamałżeńskiego, romansu, gdy mąż mówi “wybierz między naszą rodziną a tym dzieckiem, bo ja go nie zaakceptuję”. Albo małżeństwo ma już dzieci, ale żona nie ma w mężu wsparcia. Są mamy uzależnione od środków psychotropowych. Albo wychowane w domu dziecka, które zupełnie nie radzą sobie z rzeczywistością, nie potrafią stworzyć domu, bo same go nigdy nie miały.
W ciągu niecałych dwóch lat istnienia w „Tuli Luli” schronienie znalazło 56 dzieci. Troje z nich wróciło do rodzin biologicznych.
„Pierwszą taką historię wszyscy bardzo przeżywaliśmy. Mama miała już starszą córkę i przyszła tutaj właściwie się pożegnać. Ale po długiej rozmowie z naszą panią psycholog pojawiła się w niej słabiutka myśl, że może jednak spróbowałaby zaopiekować się drugim dzieckiem. Dziś są razem” – wzrusza się Anna Rajska-Rutkowska.
Adopcja
Maluch może przebywać w „Tuli Luli” do ukończenia pierwszego roku życia. Zazwyczaj w ciągu 3-4 miesięcy udaje się znaleźć dla niego nowy dom – pod warunkiem, że ma uregulowaną sytuację prawną. W Polsce takich dzieci jest jednak znacznie mniej niż… rodziców chętnych do adopcji. Dlatego niektórzy na syna lub córkę czekają latami.
Kiedy przychodzą do „Tuli Luli”, żeby poznać swoje dziecko, biorą je na ręce, słuchają jego historii, przytulają i często… zakochują się od pierwszej chwili.
Jeżeli chcą, mają prawo zmienić imię Tulisia (nadane wcześniej przez biologiczną mamę lub pracownika Urzędu Stanu Cywilnego) i zacząć zupełnie od nowa. Ale pracownicy “Tuli Luli” zachęcają, by tego – mimo wszystko – nie robić. Imię (szczególnie to wybrane przez biologiczną mamę) jest przecież częścią jego historii.
„Nie ma nic piękniejszego niż moment, gdy rodzice z miłością na twarzach biorą takie dzieciątko na ręce. Miłość dosłownie unosi się w Tuli po korytarzach. Nie wiedzą, jakie problemy ich czekają. Ale kochają nad życie” – przyznaje wolontariuszka Marta Skowrońska.
Sama przychodzi do „Tuli Luli” już prawie 2 lata. „Zupełny przypadek, że zobaczyłam ogłoszenie o wolontariacie. Ale od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie, że swojego syna wychowałam, dużo w życiu już osiągnęłam, wiec może przyszedł taki moment, żeby w końcu zacząć coś dawać innym od siebie. A że do dzieci mnie zawsze ciągnęło, stwierdziłam, że to będzie najlepsze” – wspomina. W „Tuli Luli” jest dwa razy w tygodniu, po 5 godzin.
Teraz ma pod opieką trzeciego już Tulisia, ale z poprzednimi dwoma, które znalazły rodziców, cały czas ma kontakt. „Uczyłam je raczkować, przynosiłam np. suchą bułkę, żeby poznały nowe smaki, zabierałam na dwór, żeby mogły dotykać trawę, patyki, liście, śrubki, rzucać kamieniami, patrzeć na tramwaje” – wspomina. Każdego dziecka musiała się nauczyć od podstaw – jak lubi być przytulane, kąpane, gdzie lubi być całowane, gdzie ma gilgotki… Do każdego się przywiązała. Ale twierdzi, że rozstanie z Tulisiem – choć z pewnością trudne – jest przecież momentem, na który się z utęsknieniem czeka.
„Chciałabym, żeby każda mama, która chce oddać dziecko wiedziała, że są takie miejsca, gdzie nic złego tych dzieci nie spotka, gdzie dostaną szansę na piękne życie i szczęście. Nikt, broń Boże, jej nie ocenia. Każda taka decyzja jest dla mamy trudna i zostawia piętno na całe życie. Ona nie może się zaopiekować dzieckiem z jakichś powodów – nieważne. Ważne, że w Tuli Luli miłość unosi się w powietrzu. To jest sens istnienia tych ośrodków” – podkreśla M. Skowrońska.
Czytaj także:
Lekarze uznali go za zmarłego. Ale kiedy mama przytuliła go do siebie…
Ciocie od przytulania. Jak zostać wolontariuszem w „Tuli Luli”?
„Opiekunem w Tuli Luli może być osoba, która ma wykształcenie pedagogiczne albo pielęgniarskie. Skupiamy się też na predyspozycjach osobistych – szukamy osób wyciszonych, spokojnych, słuchających, opiekuńczych, responsywynych, czyli takich, które podążą za dzieckiem i jego potrzebami. Ale jednocześnie dosyć silnych emocjonalnie. To są przecież maleńkie dzieci i we wszystkich nas natychmiast uruchamia się naturalny mechanizm związywania się z takim małym człowiekiem. A nie chodzi o to, żeby opiekunowie wypalali się zawodowo, rozstając się z dzieckiem. Z jednej strony oczekujemy zaangażowania, budowania relacji, ale z drugiej musimy o nich zadbać. W zespole jest więc psycholog, który dba o rozwój dzieci i o opiekunów” – zapewnia A. Rajska-Rutkowska.
„Tuli Luli” chętnie przyjmuje też wolontariuszy, choć nie jest wcale łatwo nimi zostać. „Trzeba przejść szkolenie, które jest okresem wsłuchiwania się w siebie, poznawania wyzwań, które wiążą się z tą pracą i utwierdzania się w decyzji. Mamy też dość rygorystyczne zasady – trzeba pracować określoną liczbę godzin w tygodniu – minimum 4”. Kto jednak zdecyduje się i wytrwa, z pewnością żałował nie będzie.
„Tuli Luli” można również wesprzeć finansowo (wpłacając pieniądze na konto lub np. wrzucając je do specjalnych puszek na ślubach) lub materialnie. „Ośrodek jest finansowany przez Urząd Marszałkowski, ale podejmujemy też sporo działalności, które nie mieszczą się w ustawach. Ze środków Fundacji Gajusz, czyli pozyskanych od darczyńców, możemy np. wspomóc biologiczną mamę wyprawką, gdy zmieni decyzję i zabierze dziecko do domu” – informuje A. Rajska-Rutkowska. Zawsze przydaje się też zapas pieluch i kremów do pupy.
Więcej informacji znaleźć można na stronie gajusz.org.pl.
Interwencyjne Ośrodki Preadopcyjne zgodnie z prawem mogą istnieć w Polsce od 2012 roku. „Tuli Luli” jest trzecim takim miejscem – wcześniejsze powstały w Otwocku i Częstochowie.
*W Łodzi jest 1000 rodzin zastępczych, 21 publicznych domów dziecka oraz 7 rodzinnych placówek prowadzonych przez organizacje pozarządowe.
Czytaj także:
Kiedy mama przytuliła go pierwszy raz, nie ważył kilograma. Poznajcie małego wojownika