separateurCreated with Sketch.

Dr Helena Pyz: Wszystkie dzieci w Jeevodaya potrafią wskazać Polskę na mapie!

DR HELENA PYZ
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Niepokoiło mnie, że nie znam żadnego języka poza łaciną i rosyjskim, ale usłyszałam: „wszyscy rozumieją język miłości”.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Iwona Flisikowska: W tym roku 14 lutego minęło 30 lat od chwili, kiedy przyjechała pani doktor do Ośrodka Rehabilitacji dla ludzi chorych na trąd w Jeevodaya. Jak wspomina pani z perspektywy czasu początki swojej pracy i decyzję – bardzo odważną – aby „rzucić wszystko” i przyjechać do Indii?

Dr Helena Pyz: Dokładnie 14 lutego 1989 roku wyruszyłam „w świat”, opuściłam Ojczyznę. Do Jeevodaya dotarłam 3 dni później, dlatego dzień 17 lutego uważam za początek mojego życia w Indiach.

O wyjeździe do Ośrodka myślałam wcześniej, kiedy usłyszałam o jego istnieniu i chorobie założyciela miejsca, ks. Adama Wiśniewskiego, pallotyna, wspaniałego lekarza. Ks. Adam zmarł w 1987 roku, a ja w sierpniu 1988 roku dostałam zaproszenie od współzałożycielki Ośrodka, s. Barbary Birczyńskiej. Wtedy ruszyły przygotowania: paszport, wiza – tylko turystyczna – bilet na Polskie Linie Lotnicze, które latały tylko raz w tygodniu. Z Delhi, gdzie wylądowałam, jechałam jeszcze pociągiem 30 godzin.



Czytaj także:
Matka ucałowała dłonie mordercy córki. “Uśmiechnięta siostra” umierała z imieniem Jezusa na ustach

Decyzję podjęłam natychmiast. Myśl – jeśli nie znajdzie się nikt inny, to mogę jechać – przerodziła się w zgłoszenie swojej gotowości sekretarzowi ds. misji pallotyńskich, ks. Stanisławowi Kuracińskiemu, który ją wywołał następnego dnia.

Czy byłam odważna? Potrzeba – śmiertelna choroba jedynego lekarza kilku tysięcy trędowatych – wyzwoliła reakcję. Nie zastanawiałam się nad „za” i „przeciw”. Oczywiście niepokoiło mnie, że nie znam żadnego języka poza łaciną i rosyjskim, ale usłyszałam: „wszyscy rozumieją język miłości”.

Inną przeszkodą mogłaby być moja niesprawność fizyczna, ale nie przeszkodziła mi ona ani w ukończeniu studiów medycznych, ani w pracy lekarza rejonowego, a więc pominęłam i ten problem. Wyjeżdżałam z nastawieniem: jeśli się przydam, to zostanę.

Pierwsze kroki były całkiem po omacku: uczyłam się wszystkiego. Najpierw ludzi: języka, ich sposobu myślenia i reagowania, obserwowałam sposób jedzenia, ubierania się… wszystkiego, bo wszystko było INNE.

Uczyłam się nowej medycyny: chorób nieznanych w Polsce, leków o innych nazwach, rozpoznawania i leczenia bez badań dodatkowych i konsultacji specjalistycznych. A przede wszystkim trądu, jego powikłań i pozostałości.

Uczyłam się dzieci: nigdy wcześniej nie myślałam, że będę pediatrą, a już na miejscu zastałam gromadkę ponad 150 w rożnym wieku. Wszystko, co mnie otaczało, było do „odkrycia”, przecież nie istniały wtedy łatwe i szybie sposoby zdobycia wiedzy o konkretnym miejscu: klimacie, sposobach wytrzymania ekstremalnych temperatur, diecie jakościowo, ilościowo i smakowo tak odbiegającej od znanej mi kuchni europejskiej. Sposobach poruszania się: zdarzyło mi się jechać nie tylko samochodem, pociągiem, rykszą, ale też skuterem, na naczepie ciężarówki, traktorze, po drogach straszliwie nierównych, błocie po kolana i nawet przez rzeczkę.

Pracę wynajdowałam sobie na bieżąco. Zrobiłam sama obchód otwartych pomieszczeń, poznawałam miejsce i ludzi pracujących, chorujących, uczących się. Uczestniczyłam w codziennych zajęciach: modlitwie i pracy dzieci, spędzałam z nimi ich wolny czas, sama zajęłam się pacjentami mieszkającymi, a 2 dni w tygodniu przyjmowałam pacjentów z zewnątrz w naszej przychodni.

Na początku przyjeżdżał jeszcze na 2-3 godz. inny lekarz z pobliskiego miasta. Było sporo do uporządkowania w aptece: otrzymywaliśmy wtedy leki z zagranicy, z różnych krajów, a nie były one znane miejscowym paramedykom.

Jeevodaya jest miejscem, gdzie mieszkają, pracują i leczą się ludzie różnych religii, wyznań i poglądów. Tak naprawdę ważne jest tu pochylenie się i pomoc drugiemu człowiekowi bez względu na poglądy czy kolor skóry, pochodzenie społeczne. Nikt nikogo nie wyklucza. Przypomina mi to jeszcze jedno miejsce, które powstało w Indiach, w Kalkucie, stworzonym przez Matkę Teresę…

O nie, jeszcze jest wiele takich miejsc nie tylko w Indiach, ale na całym świecie. Każdy z domów, które ludzie tworzą dla potrzebujących, musi się tym charakteryzować. Szczególnie chrześcijanie pochylają się nad ludzką biedą: wszyscy jesteśmy dziećmi Jednego Boga.

W Indiach mocno ugruntowany jest hinduizm, który niestety ma w założeniu gradację ludzi: podział na kasty (grupy społeczne), choć formalnie zniesiony konstytucją, jest głęboko zakorzeniony w głowach i sercach wyznawców tej religii. Gdyby to chodziło o wyrażenie szacunku komuś wyżej stojącemu w hierarchii społecznej, to jeszcze nie tragedia. Ale okazywanie pogardy, niechęci, odrzucenie człowieka z niższych kast jest, niestety, powszechne, a to jest źródłem wielu problemów.

Budzi zdumienie i niedowierzanie, jak mieszkańcy tego kraju odróżniają się, wiedzą natychmiast, kto jest z jakiej warstwy społecznej. Kolor skóry właśnie ma ogromne znaczenie, determinuje wzajemnie relacje.  Była to jedna z trudniejszych rzeczy do pojęcia dla mnie i do dziś nie wszystko rozumiem.

Ale w Ośrodku rzeczywiście stanowimy jedną rodzinę. To, że w Jeevodaya najważniejszą regułą jest 10 przykazań Bożych, uczy wszystkich, którzy chcą z nami być, szacunku wzajemnie dla siebie. Zdarzają się sytuacje, że każdy z nas może poczuć się „trędowatym”, tzn. odrzuconym i niechcianym.



Czytaj także:
Bł. Jan Beyzym: Obym tylko drugich zbawiając, sam się nie potępił

Aby idea ks. Adama i s. Barbary „rehabilitacji trędowatych” mogła się ziścić, trzeba nad tym pracować. Nie wystarczy chorego wyleczyć, zabić bakterie, usprawnić kończyny, zagoić rany, jeśli to jeszcze możliwe. Ale trzeba też pomóc odzyskać godność. Wyleczyć rany serca człowieka wykluczonego, to zadanie bardzo trudne.

Takim pierwszym stopniem jest: zamieszkać z nimi, być razem, wspólnie realizować powierzone zadania, dać udział w zarządzaniu. Nie tylko, że nie boję się choroby, nie brzydzę ranami, nie wstydzę zniekształconych przez trąd dłoni, stóp czy twarzy, trzeba być razem w zdrowiu i chorobie, codziennym trudzie, modlić się, spożywać posiłki, cieszyć się sukcesami, cierpieć, gdy coś bolesnego się dzieje.

Cudownie jest patrzeć, jak przestają ukrywać swoje dłonie, podają je w geście pokoju, unoszą podczas modlitwy, jak przełamują swoje lęki i wychodzą do innych. Ci, którzy zdecydowali się zostać w Jeevodaya, służą innym swoją pracą, umiejętnościami. Praca, wspólna, odpowiedzialna, ważna, jest elementem rehabilitacji: być potrzebnym komuś to wspaniale uczucie, warunkuje powrót do normalności.

2019_bez_Aletei_www_v1

Podopieczni mówią o pani doktor „mami”, czyli mamo. To chyba najpiękniejsze słowo wdzięczności i miłości, jakie można usłyszeć od swoich podopiecznych.

Jak to w rodzinie! Każdy tu jest dla każdego KIMŚ. Ktoś tak mnie kiedyś nazwał i teraz rzeczywiście większość mieszkańców, ale i przybyszów (pracowników, nawet gości) tak mnie nazywa. Jeśli to wyraz miłości i wdzięczności, to też wyraża czego się ludzie ode mnie spodziewają: że ich otoczę opieką, pomogę, poradzę, przytulę jak trzeba, a i skarcę, gdy zasłużą. Cóż, przez te lata przybyło siwizny na głowie, dla dzieciaczków, co teraz przychodzą do szkoły jestem już w wieku babci, ale nazwa własna została.

Przyjaciele i mieszkańcy Jeevodaya są związani z krajem swojej mami: podróżują m.in. do Częstochowy, na Jasną Górę czy na Światowe Dni Młodzieży do Krakowa. Jakie są inne związki, kontakty Jeevodaya z Polską?

Jest też wymiana, znacznie więcej osób przyjeżdża do Ośrodka z Polski i innych krajów, jako goście czy wolontariusze, na różny okres czasu. Najwięcej jest wolontariuszy medycznych, lekarzy, pielęgniarek i studentów medycyny, ale właściwie nie ma tu też żadnych ograniczeń. Najstarsi wolontariusze byli już dawno emerytami, najmłodsi to maturzyści, którzy robią sobie rok przerwy przed podjęciem decyzji o studiach i wybierają odległe rejony świata.

A o odwiedzinach członków mojej nowej rodziny w Ojczyźnie zawsze marzyłam, aż stało się to możliwe dzięki ofiarodawcom-sponsorom. Moi współpracownicy przyjeżdżają do Polski na krótki zwykle pobyt wakacyjno-urlopowy, ale spotykają się też z ofiarodawcami. Młodzi po maturze przyjeżdżali zdobywać wiedzę i umiejętności, już pięcioro młodych zna polski, w różnym zakresie oczywiście.

Jest też 13-letnia dziś dziewczynka, która przed trzema laty przeszła operację uzupełnienia ubytku kości czaszki w warszawskim szpitalu. Światowe Dni Młodzieży w Polsce to była unikalna szansa dla 18 katolików na to wyjątkowe wydarzenie – to owocuje. Część z nich była też kilka dni w Rzymie. A wszystkie dzieci w Jeevodaya umieją wskazać Polskę na mapie!

Czy były momenty, kiedy pani doktor zastanawiała się, „czy podjęłam właściwą decyzję?”, z dala od ojczyzny, walcząc na co dzień z ciężką chorobą swoich pacjentów, w ciężkich warunkach?

Właściwie nie, takich wątpliwości nie miałam. W końcu to nie moja decyzja, ja sobie tego nie wymyśliłam. Czas pokazał, że byłam i ciągle jestem tu potrzebna, nie ma więc miejsca na takie myślenie. Ale były momenty bardzo trudne, kiedy kołatało się po głowie: jaki to ma sens, skoro… nie daję rady, nie mogę czegoś przezwyciężyć, nie potrafię zrozumieć…

Ale wtedy ratuje refleksja: ty masz tylko zrobić to, co możesz, o resztę zadba Ten, który jest Zbawicielem świata, który wszystko może. I przychodzi spokój, i można dalej trwać.

Gdyby ktoś myślał o pracy i powołaniu, jakiego podjęła się pani przed laty jako lekarz, to co najważniejszego można byłoby przekazać? Jakimi doświadczeniami się podzielić?

Nie ma czegoś takiego. Każdy ma swoją drogę, swoje powołanie i jeśli wiernie realizuje wolę Tego, który posyła na tej drodze, dostaje wszelkie pomoce. Jedno, co mi się nasuwa, to takie całkowite otwarcie na ten świat. Przyjęcie tego wszystkiego, z czym się stykamy, każdego z kim się spotykamy, takimi, jakimi są. Chyba najważniejsze, żeby nie przyjeżdżać z własnym programem, z jakimikolwiek założeniami, nawet najbardziej przemyślanymi, przedyskutowanymi, najmądrzejszymi. To wszystko może się zawalić, program stać się nierealnym w zetknięciu z rzeczywistością. To się chyba nazywa pokora, ale nie lubię używać wielkich słów.

Niemniej trzeba się nastawić na służbę człowiekowi bez żadnych uwarunkowań. I przyjąć właśnie z pokorą, gdyby się okazało, że coś nas przerasta, jest niemożliwe, za trudne. To może być drobiazg, ale gdyby miał powodować brak radości, to trzeba też umieć się wycofać.

Zawsze modliłam się, żebym umiała odejść, gdy będę niepotrzebna. Dr Wanda Błeńska opuściła swoją Bulubę, którą tworzyła przez 42 lata, a bł. Jan Beyzym, ks. Adam Wiśniewski i o. Marian Żelazek zostali ze swoimi trędowatymi do końca. No to mi jeszcze sporo brakuje…



Czytaj także:
Dr Helena Pyz od lat pracuje wśród trędowatych: Ja im nie niosę pomocy, ja z nimi jestem

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.