„Wymieniłem moje dłonie na rodzinę i przyszłość. Bez wahania godzę się na taki układ. Jestem szczęściarzem” – pisze w swojej biografii Beck Weathers.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Legenda Everestu od dziesięcioleci przyciąga jak magnes. Żądni wyzwań wspinacze rzucają wyzwanie „Bogini śniegu”, bo tak można przetłumaczyć tybetańską nazwę góry: Czomolungma. Bywa jednak, że za swoją śmiałość płacą najwyższą cenę.
10 maja 1996 roku okno pogodowe przyciąga pod szczyt wyjątkowo wielu wspinaczy, w tym także członków dwóch wypraw komercyjnych, prowadzonych przez Roba Halla i Scotta Fischera. Nic nie zapowiada tragedii, jaka niebawem rozegra się tuż pod wierzchołkiem najwyższej góry świata.
Tam, gdzie depresja nie ma władzy
Wśród ósemki klientów prowadzonych na szczyt przez Roba Halla znajduje się Beck Weathers. Ten 49-letni patolog z Teksasu przez większość swojego życia zmaga się z depresją. Krótko po studiach poślubił Peach, z którą doczekał się dwójki dzieci. Jednak ani praca, ani rodzina nie chroniły go przed narastającymi myślami samobójczymi.
Wspinaczkę odkrył stosunkowo późno – zbliżał się już do czterdziestki. Szybko jednak przekonał się, że tylko w górach depresja nie ma nad nim władzy. Pasja szybko zmieniła się w obsesję: Beck albo się wspinał, albo trenował. Kiedy w marcu 1996 roku staje pod szczytem Everestu, jego małżeństwo z Peach jest fikcją, trzymają się razem wyłącznie ze względu na dzieci. Pasja, która uratowała Beckowi życie, jednocześnie zrujnowała jego rodzinę. Jednak Weathers nie potrafi zrezygnować z realizacji swojego celu, którym jest zdobycie Korony Ziemi – najwyższych szczytów wszystkich kontynentów.
Zajrzeć w oczy śmierci
10 maja atak szczytowy rozpoczyna kilka ekspedycji. Być może jeszcze nigdy dotąd na Dachu Świata nie było takiego tłoku… Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem, ale po przekroczeniu 8000 m. Beck zauważa, że traci wzrok. Niespodziewane skutki uboczne przeprowadzonej kilka miesięcy wcześniej operacji oczu ujawniają się dopiero w Strefie Śmierci, gdzie ciśnienie jest ekstremalnie niskie. Mimo to lekarz liczy, że przy dziennym świetle uda mu się zdobyć szczyt. Rob Hall nie jest przekonany do tego pomysłu, pozostawia jednak Beckowi nieco czasu, zobowiązując go jednocześnie, aby – jeśli wzrok nie wróci – czekał na niego w tym samym miejscu. Chce mieć pewność, że jego klient nie zabłądzi w drodze do obozu. Nie może wiedzieć, że sam na zawsze pozostanie kilkaset metrów wyżej…
Po kilku godzinach pogoda na górze zaczyna się zmieniać. Wracający ze szczytu wspinacze zabierają ze sobą Becka – czekanie na przewodnika jest zbyt ryzykowne. Ale jest już za późno. Kiedy grupa himalaistów dociera na Przełęcz Południową, rzut beretem od bazy, śnieżyca atakuje z niewyobrażalną siłą. Jeden z ocalałych uczestników wyprawy powie potem, że czuł się, jakby zabłądził w butelce z mlekiem. Każdy kolejny krok staje się śmiertelnie niebezpieczny – tuż obok zionie dwukilometrowa przepaść ściany Kangshung.
Nikłą szansę na przeżycie pozostawia jedynie zatrzymanie się w miejscu i czekanie na koniec śnieżycy. Mimo to Anatolij Burkiejew, jeden z przewodników odpoczywających już w obozie, podejmuje się niemożliwego – w szalejącej zamieci trzykrotnie odnajduje towarzyszy, cudem sprowadzając ich do namiotów. Na kolejne wyjścia brakuje mu sił. Na Przełęczy Połduniowej pozostaje Beck i Yasuko Nabma, drobniutka Japonka, która wejściem na Everest zakończyła zdobywanie Korony Ziemi.
Pierwszy cud
Kiedy rankiem 11 maja burza cichnie, wspinacze i szerpowie odnajdują przysypanych śniegiem Becka i Yasuko. Oboje jeszcze oddychają, ale są nieprzytomni: zapadli w śpiączkę hipotermiczną, z której na tej wysokości wybudzenie się jest niemożliwe. Według wszelkiej wiedzy są skazani na śmierć, a ich znoszenie stanowiłoby tylko zagrożenie dla ratowników. Umierający wspinacze pozostają więc na górze, a kilka tysięcy kilometrów dalej Peach odbiera telefon z informacją o śmierci męża.
Około 16:00 staje się pierwszy cud: Beck otwiera oczy i wstaje. Prawie nic nie widzi, jego dłonie są szare i kompletnie zamarznięte, twarz poraniona przez lodowe odłamki. Od trzech dni nie jadł, od dwóch – nie pił. Mimo to podnosi się na nogi i powoli kieruje w stronę obozu. Kiedy tam dociera, nikt z ocalałych ze śnieżycy himalaistów nie wierzy własnym oczom: przecież ten człowiek praktycznie już nie żył! Ale kiedy w euforii powiadamiają bazę o niezwykłym wydarzeniu, słyszą zimne: to niczego nie zmienia, on na pewno umrze. Pozostawiają więc Weathersa w jednym z namiotów, oczekując na nieuniknione.
Kiedy rankiem przygotowują się do zejścia do bazy, stają się świadkami kolejnego cudu: trup zmartwychwstał drugi raz w ciągu doby. Co więcej – całkiem pewnie stoi na nogach! Tym razem o pozostawieniu go nie ma już mowy – nadludzkim wysiłkiem towarzysze sprowadzają go do obozu II, leżącego ponad 1500 metrów niżej.
Dalej iść się nie da: pokonanie lodospadu Khumbu – ostatniej przeszkody dzielącej go od bazy – jest niemożliwe bez użycia rąk, a te u Becka przypominają dwie bryły lodu. Wtedy staje się kolejny cud: udaje się znaleźć pilota, który decyduje się podjąć akcję ratunkową na wysokości dotychczas niedostępnej dla żadnego śmigłowca. Po kilkudziesięciu godzinach od swojej „śmierci” Beck Weathers znajduje się w hotelu w Katmandu. Nie, to nie pomyłka – w hotelu, a nie szpitalu: po opatrzeniu jego stan jest na tyle dobry, że może opuścić lecznicę. Wiadomo jednak, że odmrożonych części ciała nie uda się uratować – amputacja jest tylko kwestią czasu.
Za próbę zdobycia Everestu Beck zapłacił wysoką cenę: stracił część palców stóp, prawą rękę, część lewej dłoni i nos (który potem udało się zrekonstruować). To jednak i tak niewiele: tragicznego 11 maja pod szczytem pozostało 8 himalaistów, w tym Hall i Fischer.
Weathers wykorzystał daną mu szansę: odbudował swoje małżeństwo z Peach i relacje z dziećmi. Mimo niepełnosprawności wrócił do pracy jako patolog, podróżuje też po kraju jako mówca motywacyjny. Na pytanie, czy gdyby wiedział, co spotka go na Dachu Świata, wyruszyłby na wyprawę ponownie, odpowiada… twierdząco. „Wymieniłem moje dłonie na rodzinę i przyszłość. Bez wahania godzę się na taki układ. Jestem szczęściarzem” – pisze w swojej biografii.
Tekst na podstawie: Beck Weathers, Stephen G. Michaud, Everest. Na pewną śmierć
Czytaj także:
To nie zwykłe szczęście, to św. Józef! “Nawet nam się to nie śniło!”
Czytaj także:
Jean Vanier: Bóg wybiera słabych. Ale nie dlatego, że bardziej ich kocha
Czytaj także:
Producent „Włatców Móch”: chcę służyć Panu Bogu