Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Ewelina Maniecka jest doktorem teologii, ma niemal 10-letnią praktykę pracy jako katechetka, a przy tym angażuje się we współtworzenie swojej parafii. Napisała nawet o niej książkę.
Małgorzata Cichoń: Na wsi wokół kościoła koncentruje się życie społeczne, a w mieście nieraz uprawiamy „churching”. Czy ty zawsze byłaś blisko swojej parafii?
Dr Ewelina Maniecka: Odkąd pamiętam, chodziłam do kościoła w podkrakowskim Kłaju. Gdy byłam mała, rodzice zabierali mnie w Boże Narodzenie oglądać szopkę, a w Wielkanoc – Grób Pański. W czasie Bożego Ciała sypałam kwiatki.
Kiedy uczyłam się w piątej klasie szkoły podstawowej, ksiądz wikary zapraszał nas do współtworzenia oazy. Moi bracia, wówczas już lektorzy, też namawiali mnie do wspólnoty. Opierałam się jakieś trzy miesiące. Stwierdziłam, że pójdę tylko raz i tyle mnie tam zobaczą.
Dotrzymałaś słowa?
Na szczęście nie! Chodziłam przez kolejne lata i zostałam animatorką. Zaczęłam angażować się w różne parafialne dzieła – i już nie tylko podziwiałam efekty cudzych działań z daleka, ale sama je współtworzyłam, także dekorując kościół na różne uroczystości.
Czyli to Ruch Światło-Życie wychował cię do aktywności w parafii?
Dokładnie. Ale na to, by moja wiara stała się prawdziwa i owocująca w działaniu, wpływ miał również pewien duszpasterz, który „odczarował” moją dziecięcą wizję w podejściu do Chrystusa i religii. Wcześniej bliskie mi było traktowanie Pana Boga jak automatu – wrzucam modlitwę i powinno wyskakiwać to, o co proszę.
Byłam gimnazjalistką, gdy do parafii przyszedł ksiądz, który kładł duży nacisk na wiedzę z zakresu religii. I wtedy przestała być dla mnie „magiczna”. Okazało się, że wszystko ma sens, uroczystości są logicznie ułożone w kalendarzu liturgicznym, Ziemia Święta to konkretne miejsce na mapie, a wydarzenia opisane w Piśmie Świętym łączą się ze sobą, tworząc naprawdę fantastyczną historię Zbawienia!
Wciągnęła cię, skoro na studia wybrałaś teologię...
A później własnym uczniom starałam się uświadomić, że Pan Bóg jest blisko nich, nawet kiedy nie odczuwają Jego obecności, gdy im niesamowicie trudno. Ukazywałam związek między historiami biblijnymi a naszym życiem.
Jako katechetka byłam tak naprawdę obecna w dwóch parafiach – swojej oraz tej, pod którą podlegała szkoła. Moi uczniowie z radością „obstawiali” czytania, modlitwę wiernych. A ja nad tym czuwałam.
Co to właściwie znaczy – współtworzyć parafię? Inaczej przeżywa się wtedy liturgię i wspólnotę?
Jeśli jest się za coś odpowiedzialnym, to trzeba włożyć więcej wysiłku, by skupić się na przeżywaniu liturgii. Zawsze myślę o tym, co jest jeszcze do zrobienia, by wszystko było w odpowiednim miejscu i czasie.
Przez ostatnie lata w czasie rekolekcji oazowych byłam już z reguły odpowiedzialna za całość i wiele osób na mnie liczyło. Aktualnie w parafii głównie robię zdjęcia na różnych uroczystościach, co już nie jest tak bardzo absorbujące.
„Udzielanie się” w parafii ma dla ciebie wymiar ewangelizacyjny?
Oczywiście! Jeśli komuś moje zaangażowanie, np. w liturgię, może przybliżyć Pana Boga, to bardzo się cieszę. Bo myślę, że jest większa grupa osób, która ma poważniejsze problemy ze skupieniem niż ja.
Nie ukrywajmy, dla wielu dzieci msza święta jest... nudna. Nie wszyscy katecheci tłumaczą uczniom, co dzieje się na Eucharystii, więc mali parafianie tego nie rozumieją. Rodzicie również nieraz nie potrafią wyjaśnić piękna mszy, nawet jeśli jest „jak zwykle”, czyli – dla ich pociech – „nudno”. A przecież to niesamowity czas, kiedy Bóg przychodzi do nas, ukryty pod postaciami Chleba i Wina…
Co robisz, by dzieci więcej wynosiły ze spotkania z Jezusem?
Przez te prawie 10 lat omawiałam na katechezie różne elementy mszy świętej. Uczniów interesowało, jak wygląda strój liturgiczny – nie byli świadomi, ile kapłan musi na siebie włożyć! Opowiadałam im o cudach eucharystycznych. Czytaliśmy teksty Ewangelii, by ją lepiej zrozumieć.
Przygotowywałam dzieci do czytania tekstów w czasie liturgii słowa, dbałam o modlitwę wiernych. Inscenizowaliśmy również jasełka i drogę krzyżową w parafii, do której należy szkoła. Z kolei w moim rodzinnym Kłaju brat organizuje Orszak Trzech Króli, w czym chętnie mu pomagam. Takie wydarzenia umożliwiają dzieciom twórcze przeżywanie wiary.
A co cię skłoniło do napisania książki?
Skłonił mnie... ksiądz proboszcz! Miałam napisać artykuł do jednego z tygodników z okazji stulecia, które parafia św. Józefa Robotnika w Kłaju obchodziła rok temu. Proboszcz powiedział: „Fajnie by było, gdyby ktoś o parafii napisał coś więcej” i popatrzył na mnie.
Mogłaś liczyć na pomoc innych parafian?
Chociażby pani Anna, prowadząca parafialny sklepik z artykułami religijnymi, okazała się cennym źródłem wiedzy. To za jej młodości budowano murowaną świątynię w Kłaju. Udostępniła mi sporo archiwaliów, dopytywała też innych parafian i zaczęła mnie odsyłać do poszczególnych osób, które mogły mieć ciekawe wspomnienia oraz zdjęcia. W sumie wszystkich informacji, wycinków z gazet i fotografii zebrałam prawie tysiąc!
Co wniosła w twoje życie praca nad publikacją o lokalnym Kościele?
Przede wszystkim poznałam parafian. Część z nich kojarzyłam z widzenia, a teraz już jestem w stanie powiedzieć, kto jak ma na imię. A w Kłaju mieszkam prawie od urodzenia, czyli od ponad 30 lat! W publikacji przybliżam nie tylko fakty dotyczące świątyni i jej wystroju, ale też opisuję, co dzieje się w miejscowej wspólnocie wiernych.
Natrafiłaś na jakieś ciekawe „odkrycia” i mało znane fakty?
Odkryłam między innymi, że oprócz relikwii św. Jozafata Kuncewicza w naszym ołtarzu są umieszczone relikwie innego męczennika: św. Marcelego. Napisany po łacinie dokument towarzyszący relikwiom pomogła mi odszyfrować wykładowczyni z mojej macierzystej uczelni, tj. Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie.
Niezwykłą historię ma wasz obraz Matki Bożej Łaski Pełnej. Do jego odszukania przyczyniły się... sny parafianki.
Zofia Kisielewska w latach 1935-1936 miewała sny, w których objawiała się Matka Boża. Mówiła, że jej obraz jest dziś zapomniany, a chce być czczona w Kłaju. Zofia przez kilka lat szukała wizerunku zgodnego z tym, w jakiej postaci śniła się jej Maryja. Nie znalazła go, a gdy zachorowała, przerwała poszukiwania. Sny jednak ponawiały się, dlatego parafianka postanowiła poprosić ówczesnego biskupa, Stanisława Rosponda, by ktoś namalował obraz według jej wskazań.
I co powiedział biskup?
Zgodził się. Ale Matka Boża znów ukazała się śpiącej Zofii, mówiąc: „Nowy obraz już się maluje, a ja znowu jestem zapomniana”. Okazało się, że wizerunek odnalazł się przez „przypadek” w Krakowie. W 1942 r. podczas II wojny światowej Niemcy kazali wynosić ze strychów wszystkie rzeczy, które mogłyby się zapalić.
Obraz, według świadectw, najpierw znajdował się na strychu przy ul. św. Jana, a potem przy ul. Sławkowskiej i stąd go zniesiono i ocalono. Nie wiem, jak został uratowany, bo brakuje informacji na ten temat. Natomiast po wojnie, w 1945 r. wizerunek uroczyście wprowadzono do drewnianego kościółka w Kłaju i modlący się przed nim ludzie doznawali łask.
Zofia na prośbę parafian spisała swoje sny. Przyczyniła się także do budowy murowanej świątyni – wysyłała listy do Polonii, a ta sfinansowała koszty postawienia dachu. Nowy kościół poświęcił przyszły papież, abp Karol Wojtyła w 1967 r.
Czy własna parafia to miejsce, gdzie możemy doświadczać szczególnych łask od Boga? W książce „Listy starego diabła do młodego” C. S. Lewisa stary czort radził, by młody odłączał od parafii swego nawracającego się „pacjenta”. Uzasadniał: „Na pewno wiesz, że gdy jakiegoś człowieka nie można uleczyć z chodzenia do kościoła, to najlepiej wysłać go w sąsiednią okolicę, by póty szukał kościoła, który by mu „dogadzał”, aż stanie się wybrednym smakoszem i znawcą kościołów”. Co możesz o tym powiedzieć jako teolog?
Hmmm, trudne pytanie, bo specjalizuję się bardziej w teologii biblijnej niż w duchowości. Powiem szczerze, że osobiście czuję się dobrze chyba w każdym kościele, w którym jestem i który nawiedzam. Natomiast wydaje mi się, że będąc przywiązanym do parafii, możemy tworzyć specyficzną więź.
„Churching”, czyli cotygodniowa wędrówka od kościoła do kościoła oznacza, że ludzi raczej nie znamy. Oczywiście, na liturgię przychodzimy przede wszystkim dla Pana Boga, ale to miłe uczucie, gdy przy przekazywaniu znaku pokoju widzę obok tych, którzy mieszkają w promieniu kilku kilometrów ode mnie. Spotykamy się także poza kościołem, zamienimy dobre słowo w sklepie, wymieniamy się informacjami czy pomagamy sobie jako sąsiedzi.
Mam wrażenie, że dziś w Polsce trochę zatracamy wspólnotę, chcemy być w Kościele kimś anonimowym, a jednocześnie przez internet pokazujemy o sobie prawie wszystko. Myślę, że spotkanie w realu jest lepsze. Wiem z doświadczenia, jak cenne są grupy czy wspólnoty parafialne. Moja historia jest tego świadectwem.