separateurCreated with Sketch.

„Niestosowna” wizja św. Faustyny i niezwykłe spotkanie z Jezusem w łódzkim parku

ŚWIĘTA FAUSTYNA KOWALSKA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
19-letnia Helena Kowalska poszła na zabawę. Wcześniej nie udał się jej plan wstąpienia do zakonu. Może na zabawie chciała kogoś poznać? A tu nagle podczas tańca z mężczyzną widzi Jezusa umęczonego... Cóż za „niestosowne” miejsce na wizję!
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Z s. Sarą Jabłońską ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w Łodzi rozmawia Małgorzata Bilska.

Małgorzata Bilska: Łódź jest ważnym miastem na „szlaku życia św. Faustyny”, choć dużo mniej znanym od Krakowa, Warszawy czy Wilna. Helena Kowalska w 1922 roku przyjechała tu szukać pracy. Miała 17 lat. Z czego się utrzymywała?

S. Sara Jabłońska: Nastoletnia Helena nie miała zbyt dużych możliwości wyboru pracy. Pochodziła z ubogiej rodziny, ukończyła tylko 3 klasy szkoły podstawowej – umiała czytać i pisać. Mogła iść na służbę, pomagać w gospodarstwie domowym lub w opiece nad dziećmi.

Do Łodzi przyjechała jesienią 1922 r. Pracowały tu jej dwie siostry, mogła też liczyć na pomoc i opiekę swojego wuja. Była zaradna, podjęła kolejne wyzwanie. Najpierw mieszkała u wujostwa przy ul. Krośnieńskiej 9. Pierwszą pracę znalazła kilka kroków dalej – w aptece, którą prowadziły trzy tercjarki franciszkańskie.

Z początkiem roku 1923 przeniosła się do rodziny Sadowskich na ul. Abramowskiego. W obu przypadkach wykonywała pracę służącej, jedynie zakres obowiązków w aptece i w domu był nieco inny. W aptece zapewne pomagała w utrzymaniu porządku, dokładnie tego nie wiemy. U Sadowskich zajmowała się niemal wszystkim: od prac porządkowych w domu, poprzez opiekę nad dziećmi, aż do pomocy w sklepie.

Ze wspomnień państwa Sadowskich wiemy, że byli z niej zadowoleni, a ona dobrze sobie radziła.

Łódź szybko się wtedy rozrastała, rozwijały się zakłady przemysłowe. Wiele dziewcząt emigrowało „za pracą” ze wsi do miasta, w którym mieszkało ponad 500 tys. osób. Czy Helenkę coś wyróżniało na ich tle?

Chcielibyśmy, żeby świętych już od dziecka coś wyróżniało... I zachowujemy się często jak babcia unosząca się w zachwytach nad wnuczkiem, bo jest jej (śmiech). Wnuk w wyjątkowy sposób pije mleko, chodzi, patrzy itp. Tymczasem sam fakt, że Bóg tchnął w nas życie, powinien wystarczyć, by ucieszyć się drugim człowiekiem.

Idąc „hagiograficzną drogą babci”, myślę, że św. Faustynę cechowało świadome dokonywanie wyborów. Wczesne ukierunkowywanie życia na cel. Podejmując pracę u tercjarek, postawiła im trzy nietypowe warunki. Chciała zgody na codziennie uczestnictwo we mszy świętej i możliwość korzystania z posługi sakramentalnej spowiednika pań pracodawczyń. Część czasu pragnęła przeznaczyć na pomoc chorym i konającym.

Jako nastolatka miała więc mądre podejście do rzeczywistości. Skoro chciała stałego spowiednika, musiała zadawać sobie różne pytania. Szukała pomocy kapłana w rozeznaniu powołania. Chęć uczestniczenia w mszy świętej nie dziwi, ale skąd pomysł pomagania chorym i konającym? To może zastanawiać.

Siostry mieszkają obecnie w „jej” łódzkim domu – w budynku powstał klasztor. W jakich warunkach żyła 100 lat temu?

W jej dawnym pokoju znajduje się teraz mała kaplica z relikwiami. Zachowała się drewniana klatka schodowa (z pewnymi ubytkami). Kamienica tchnie obecnością św. Faustyny. Mieszkała z wujkiem, ciocią oraz ich córką. Wujostwo zajmowało dwa małe pomieszczenia na parterze. Dla Heleny wydzielono kawałek pokoju.

Nie byli to ludzie majętni. Ich życie było proste, usłane ciężką pracą i zmaganiem o lepszy byt. Przed wyjazdem do klasztoru w Warszawie Helena poprosiła o przekazanie rodzinie garstki ubrań. Miała ich bardzo mało.

Ojciec odmówił zgody na jej wstąpienie do zakonu. Czemu?

Ojciec, a właściwie rodzice, to byli prości ludzie. Nie mieli zbyt obszernej wiedzy na temat życia zakonnego. Jednak jednego mogli być pewni: jeśli córka pójdzie do zakonu, nie będą mieć jej blisko siebie.

Pominę sprawę konieczności wniesienia posagu – jakiegoś majątku, na który nie było ich stać. Kierowali się rozsądkiem. Była posłuszna.

Przełomowy moment miał miejsce w łódzkim parku Wenecja (dziś im. J. Słowackiego). Na tańce wybrały się tam cztery dziewczyny i… Jezus. Bez tego nie byłoby Niedzieli Miłosierdzia…

Ponieważ nie mogła iść do klasztoru, Helena postanowiła zmienić swoje plany. Jak się jednak okazało, niechcący także i plany Jezusa wobec niej. Zrobiła to, co wielu przed nią i pewnie po niej, począwszy od biblijnego Jonasza. Poszła na zabawę z koleżanką i siostrami.

Może chciała kogoś poznać, ułożyć sobie życie? Niektórzy myślą, że jej życie obróciło się wtedy do góry nogami. Według mnie było inaczej. Spotkanie z Jezusem podczas tańca z mężczyzną (cóż za „niestosowne” miejsce na wizje!) tylko dodało jej siły do wprowadzenia w życie pierwotnego wyboru. W „Dzienniczku” opisała zdarzenie tak:

„Nagle ujrzałam Jezusa obok, Jezusa umęczonego, obnażonego z szat, okrytego całego ranami, który mi powiedział te słowa: Dokąd cię cierpiał będę i dokąd Mnie zwodzić będziesz? W tej chwili umilkła wdzięczna muzyka, znikło sprzed oczu moich towarzystwo, w którym się znajdowałam, pozostał Jezus i ja”.

Taka bezpośredniość była charakterystyczna dla całej ich długiej relacji. Helena natychmiast pobiegła do katedry św. Stanisława Kostki (była obok parku), gdzie padła krzyżem, pytając Jezusa: Co mam robić? Usłyszała: „Jedź natychmiast do Warszawy, tam wstąpisz do klasztoru”. Posłuchała.

Pandemia wkroczyła w nasze plany, projekty i dobrą zabawę w towarzystwie, psując ją podobnie jak Jezus Helence. Jak by na nią zareagowała, gdyby żyła?

Pandemia dotknęła czegoś znacznie głębszego niż brak dobrej zabawy. Przyszła do naszego wnętrza, do serc. Postawiła nas „nagich” wobec człowieka, z którym od lat dzieliliśmy życie – w naszych domach, rodzinach, miejscach pracy, wspólnotach zakonnych i w Kościele.

Skonfrontowała relacje z rzeczywistością. Okazało się, że ludzi obok po prostu wcale dobrze nie znamy. Nie wiem, co by zrobiła św. Faustyna, choć przypuszczam, że tym razem z nadzieją wyczekiwałaby Jezusa. Miałaby nadzieję, że przyjdzie – tak jak wtedy na zabawie – i wypełni przestrzenie jej codzienności; pracę, relacje, plany i marzenia.

Ona jako pierwsza wiedziała, co znaczą słowa „Jezu ufam Tobie”. W łódzkiej Wenecji pierwszy raz zaufała Mu radykalnie, całkowicie. Dzięki jej wyborom i działaniom wiemy, że świadectwo zawarte w „Dzienniczku” jest wiarygodne. Przetestowała je na sobie.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.