Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Są refleksje i słowa, które potrzebują właściwego czasu, by móc mocno wybrzmieć w swej dosadnej prawdzie. Tak jest też w przypadku św. Jana Pawła II. Często niemal niepostrzeżenie zmieniamy go – szczególnie w Polsce – w posągową postać, przypominając choćby, jak bardzo przyczynił się do upadku komunizmu i wpłynął na dzieje świata.
Jednak w czasie obecnej pandemii coś innego bardziej porusza nas chyba w jego biografii i myśli niż historyczna wielkość. Wydaje się, że na zgoła innym poziomie prawdziwie możemy poczuć dziś wspólnotę z tym niezwykłym człowiekiem. Jej sens zawiera się w przeżywaniu cierpienia, które, jak właśnie widzimy wyraźniej niż zwykle, wpisane jest w los wszystkich ludzi.
W ogłoszonym w 1984 r. liście apostolskim Salvifici doloris św. Jan Paweł II napisał:
Cierpienie ludzkie samo w sobie stanowi jakby swoisty „świat”, który bytuje wraz z człowiekiem, pojawia się w nim i przemija, a czasem nie przemija, ale utrwala się w nim i pogłębia. Ów świat cierpienia, rozłożony na wiele, na ogromnie wiele podmiotów, bytuje jakby w rozproszeniu.
Każdy człowiek przez swe osobiste cierpienie jest nie tylko cząstką owego „świata”, ale równocześnie ów „świat” jest w nim jako całość skończona i niepowtarzalna. W parze z tym idzie jednakże wymiar międzyludzki i społeczny.
Świat cierpienia ma jak gdyby swą własną spoistość. Ludzie cierpiący upodabniają się do siebie podobieństwem sytuacji, doświadczeniem losu, skądinąd potrzebą zrozumienia i troski, a nade wszystko chyba natarczywym pytaniem o sens. Jakkolwiek więc świat cierpienia bytuje w rozproszeniu, to równocześnie zawiera on w sobie jakieś szczególne wyzwanie do wspólnoty i solidarności.
Czy taka solidarność jest antidotum na ludzki ból? Z pewnością nie. Św. Jan Paweł II był jednak przekonany, że bez solidarności w cierpieniu wiara chrześcijan nie może dawać nikomu poczucia sensu. Dzielić się wiarą w Chrystusa oznacza bowiem uczestnictwo w cierpieniu Zbawiciela i w cierpieniu innych. Wtedy tylko ból przeżywany w samotności każdego z nas nie będzie miał ostatniego słowa.
Karol Wojtyła do takiego przekonania dochodził od najwcześniejszych lat. Matka przyszłego papieża zmarła na miesiąc przed jego pierwszą Komunią – 13 kwietnia 1929 r., gdy nie miał on jeszcze skończonych lat dziewięciu. Gian Franco Sviderchoschi, włoski biograf św. Jana Pawła II, opisuje owo dramatyczne wydarzenie kilkoma mocnymi zdaniami:
Aż przyszedł tamten straszny dzień. Karol wrócił ze szkoły; sąsiadka przytuliła go do siebie, szepcząc boleśnie: „Twoja mama poszła do nieba”. Spojrzał na nią bardziej zaskoczony niż zrozpaczony, jak gdyby mówiła o jakiejś innej mamie, nie jego. Ostatnimi czasy rzadko ją widywał, była bardzo chora. A jednak nie wierzył, nie chciał uwierzyć, że odeszła na zawsze […]. Dopiero z czasem zaczął dotkliwie odczuwać brak matki i mówić o niej.
Jako przyczynę śmierci matki Karola zapisano w aktach parafii wadowickiej niewydolność serca i nerek: myocarditis nephritis. Emilia Wojtyłowa liczyła wtedy zaledwie 45 lat. W 1939 r. jej dziewiętnastoletni syn, zachowujący bardzo mgliste wspomnienie o matce, napisze – już jako student krakowskiej polonistyki – wiersz:
Nad Twoją białą mogiłą
kwitną białe życia kwiaty –
o, ileż lat było
bez Ciebie – przed iluż to laty?
Nad Twoją białą mogiłą
od lat tylu już zamkniętą
- jakby w górę coś wznosiło –
coś, tak jak śmierć niepojęte.
Nad Twoją białą mogiłą,
o Matko, zgasłe Kochanie –
za całą synowską miłość
modlitwa:
Daj wieczne odpoczywanie.
Śmierć matki nie była dla Karola jedyną rodzinną tragedią, jakiej doświadczył w dzieciństwie. Gdy miał ledwie lat 12, spadł na niego następny cios.
W tym czasie bardzo już był związany ze swoim starszym bratem Edmundem, lekarzem szpitala w Bielsku. Rozkwit tej braterskiej więzi nie trwał zbyt długo. Edmund, wypełniając gorliwie swoje lekarskie obowiązki, zaraził się od chorej szkarlatyną.
Nie znano jeszcze wtedy antybiotyków. Starszy brat Lolka umarł w męczarniach. Papież w rozmowie z André Frossardem tak będzie o tym mówił po latach:
Są to wydarzenia, które głęboko wyryły się w mej pamięci – śmierć brata chyba nawet głębiej niż śmierć matki, zarówno na szczególne okoliczności, rzec można tragiczne, jak też z uwagi na moją większą już wówczas dojrzałość.
Wczesnonastoletnia dojrzałość została jednak drogo okupiona. Doznane cierpienie mocno zostało wtedy sprzęgnięte z nadzieją, a jej uosobieniem stał się dla młodego Karola jego ojciec. Był to człowiek niewylewny, za to bardzo pobożny.
Jak wspominać będzie po latach Jan Paweł II, życie tego surowego człowieka bardzo się pogłębiło po stracie żony i starszego syna. Karol niejednokrotnie widział swego ojca zatopionego w modlitwie, który poświęcał na nią często nawet nocne godziny. Jan Paweł II będzie później mocno świadczył o tym, że modlitwa potrafi nawet z cierpienia wzbudzić nadzieję. W książce Przekroczyć próg nadziei napisał:
Ewangelia nie jest obietnicą łatwych sukcesów. Nie obiecuje też nikomu łatwego życia. Stawia wymagania. Równocześnie zaś jest ona Wielką Obietnicą: obietnicą życia wiecznego – dla człowieka poddanego prawu śmierci, obietnicą zwycięstwa przez wiarę – dla człowieka zagrożonego tylu klęskami.
Czy jednak człowiek, mając lat kilkanaście, istotnie jest w stanie zastanawiać się nad sensem cierpienia? Ze swoim ojcem młody Karol Wojtyła rzadko, jak później sam przyznawał, rozmawiał o sprawach wiary. Bardziej niż słowa liczył się przykład. Bo Lolek miał całkiem innego ojca niż większość dzieci wtedy i dziś.
Jego ojciec wziął na siebie rolę matki. Był jednak też człowiekiem żarliwej wiary i, co również wydaje się ważne, emerytowanym żołnierzem. A właśnie „wiara i waleczność”, jak celnie zauważył niemiecki biograf papieża Jan Ross, stały się charakterystycznymi cechami całego pontyfikatu Jana Pawła II.
Mimo hartu ducha ojca, utrata najbliższych musiała jednak boleć młodego Karola Wojtyłę. I z samym problemem cierpienia z pewnością niełatwo mu było sobie poradzić. Po latach w rozmowie z Frossardem wyznał, że cierpienie innych ludzi bardzo go onieśmielało:
Trudno mi było przez pewien czas zbliżać się do cierpiących, gdyż odczuwałem jakby wyrzut, że oni cierpią, podczas gdy ja jestem od tego cierpienia wolny. Prócz tego czułem się skrępowany, uważając, że wszystko, co mogłem im powiedzieć, nie ma pokrycia po prostu dlatego, że to oni cierpią, a nie ja.
Jest coś z prawdy w […] powiedzeniu „Nie zrozumie zdrowy cierpiącego”, choć można by też odwrócić to twierdzenie, bo i chory jakoś może nie zrozumieć zdrowego; nie może zwłaszcza zrozumieć tego, że on także w inny sposób cierpi z powodu jego cierpienia.
Trzeba pewnie było wielu lat, by próby zapomnienia o przeżytym cierpieniu zmieniły się w próby nadania mu sensu. Postawa seniora Wojtyły była jednak punktem wyjścia do refleksji, która swój szczyt osiągnęła w papieskich pismach o cierpieniu.
Ojciec bynajmniej nie uczył Lolka zimnego stoicyzmu. Cierpienie nie tyle miało być znoszone z heroiczną wyższością, ale raczej miało zostać przemienione przez wiarę.
Śmierć ojca 18 lutego 1941 r. stała się dla przyszłego papieża punktem zwrotnym jego religijnej drogi. Wiadomo, że niedługo potem zaczął czytać mistyczne pisma św. Jana od Krzyża, XVI-wiecznego karmelity hiszpańskiego, w których jednym z głównych teologicznych motywów jest tzw. „noc ciemna duszy”.
To określenie sytuacji, gdy ktoś głęboko wierzący, w wierze swojej z Bogiem i ze sobą pogodzony, nagle z powodu nieznanych zewnętrznych okoliczności widzi siebie zanurzonego w okrutnej nocy. Towarzyszą temu wewnętrzne zmagania, wątpliwości, skrupuły i przede wszystkim poczucie nieobecności Boga.
Nie jest to równoznaczne z ateistycznym przekonaniem, że Bóg nie istnieje. Wierzący w „nocy ciemnej” jest świadom, że kiedyś Boga doświadczał, lecz teraz odczuwa tylko po Nim pustkę. Bóg był, ale nagle się wycofał. Opuszczenie to ma jednak wartość zbawczą – nie darmo przecież Jezus umierając za odkupienie świata, zakrzyknął na krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” (Mk 15,34).
Wiele wskazuje na to, że i młody Karol Wojtyła doświadczył – podobnie jak wielu świętych w dziejach Kościoła – „ciemnej nocy duszy”. Miało to najpewniej miejsce podczas hitlerowskiej okupacji, gdy przyszło mu się zmierzyć ze śmiercią ojca, jak i z dotykalnym cierpieniem przyjaciół (zastrzelony przez Niemców w publicznej egzekucji zginął np. najbliższy kolega przyszłego papieża z tajnego seminarium duchownego – kleryk Jerzy Zachuta) oraz wielu innych znanych i nieznanych mu z nazwiska.
W każdym razie George Weigel, słynny amerykański znawca życia i myśli polskiego papieża, dostrzega w tamtych przeżyciach źródło dojrzałej pobożności św. Jana Pawła II:
Mistyka karmelitańska jest duchowością wyrzeczenia. „Noc ciemna” to oczyszczenie, przez które dusza musi przejść, by osiągnąć zjednoczenie z Bogiem. Człowiek uczy się odkładać na bok nadzieję na nagrodę i być przyciąganym przez łaskę Bożą tylko dla niej samej.
W nocy ciemnej Bóg może wydawać się nieobecny. W nocy ciemniej, tak jak Jezus na pustyni i na krzyżu, człowiek rezygnuje z wszelkiego zabezpieczenia i zanurza się w coś w rodzaju radykalnej pustki, na której dalekich krańcach jest głęboki pokój mistycznej komunii z samym Bogiem, dzielonej „obecności”, pozbawionej obrazów i pojęć.
W tej duchowej tradycji żywy miłujący Bóg jest poza zasięgiem uczuć, wyobraźni czy myśli. Bóg może być poznany sam w sobie tylko wtedy, kiedy wszystkie nasze ludzkie wysiłki, by „dosięgnąć” Boga, zostają poniechane w całkowitym poddaniu się, które jest aktem miłości.
Wydaje się zatem, że w tamtych młodzieńczych doświadczeniach i lekturach szukać wolno początku refleksji nad cierpieniem (popartej zresztą poruszającym świadectwem własnym – szczególnie po zamachu na jego życie i w ostatnich latach postępującej choroby), jaką po latach dał światu św. Jan Paweł II.
Nie darmo pisał przecież papież w liście apostolskim Magister in fede, ogłoszonym na 400-lecie śmierci św. Jana od Krzyża w 1990 r.:
Cierpienia fizyczne, moralne czy duchowe, jak choroba, plaga głodu, wojna, niesprawiedliwość, samotność, brak sensu życia, kruchość ludzkiego istnienia, bolesne doświadczenie grzechu, pokorna nieobecność Boga są dla wierzącego doświadczeniem oczyszczającym […].
Ci, którzy nie przypisują Bogu przyczyn radości, czynią Go często odpowiedzialnym za ludzki ból i cierpienie. W inny sposób, ale chyba z większą głębią przeżywa chrześcijanin mękę utraty Boga lub Jego oddalenie się, aż do uczucia znalezienia się w ciemnościach przepaści.
Święty papież głęboko jednak wierzył, że dla chrześcijan ciemności przepaści nie mogą być ostatnim aktem ich relacji z Bogiem.