Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Katarzyna Szkarpetowska: Księdza Jana poznała pani, będąc jeszcze studentką.
Magdalena Mikulska: Tak, z ks. Janem pierwszy raz spotkaliśmy się w 2009 roku na szkoleniu organizowanym przez Akademię Medyczną w Gdańsku (obecnie Uniwersytet Medyczny). Byłam wówczas studentką psychologii. Szkolenie dotyczyło świadczenia pomocy osobom chorym onkologicznie, ksiądz prowadził jeden z modułów. Wtedy, podczas tego szkolenia, pomyślałam: „Wow, co za człowiek!”.
Wrażenie zrobiło na pani to, co ks. Jan mówił, czy bardziej sposób, w jaki mówił?
Jedno i drugie. Był świetnym mówcą i potrafił poprzez to przyciągnąć do siebie ludzi. Na szkoleniu opowiadał o hospicjum domowym, stacjonarne miało dopiero rozpocząć działalność. Jak wielu osobom, hospicjum kojarzyło mi się wtedy z szarością, ze smutkiem, ze strachem, z nudą, a ksiądz opowiadał o tym miejscu niezwykle ciepło, z miłością.
Po ukończeniu studiów udała się pani do księdza po pracę.
Ostatni, piąty rok studiów spędziłam na stażu wolontaryjnym na oddziale chirurgii onkologicznej Akademii Medycznej. Po obronie pracy magisterskiej zaczęłam szukać pracy. W tamtym czasie w moim życiu prywatnym wydarzyły się sytuacje kryzysowe, m.in. straciłam bliską osobę chorującą onkologicznie.
Również w tamtym okresie trafiła w moje ręce lokalna gazeta, w której przeczytałam artykuł o otwarciu hospicjum stacjonarnego w Pucku. Pomyślałam, że może potrzebują psychologa. Znalazłam w internecie telefon ks. Jana. Zadzwoniłam. Powiedziałam, że poznaliśmy się na szkoleniu i że chcę pracować w Puckim Hospicjum. Mówiłam to tak stanowczym głosem, że nie zostawiłam księdzu zbyt dużego pola manewru (śmiech). Zaprosił mnie na rozmowę.
Pamięta pani jej przebieg?
Pamiętam bardzo dobrze, ponieważ ksiądz w ogóle nie spojrzał w papiery, które przecież potwierdzały moje kwalifikacje. Nie spojrzał na dyplom, na świadectwa ukończonych szkoleń. A sama rozmowa przebiegała mniej więcej tak:
„Pani Magdo, jeżeli rodzina pacjenta płacze przy łóżku, to jak się pani zachowa? Co pani zrobi jako psycholog?”. Albo: „Nie ukrywam, że jest to praca głównie w żeńskim zespole. Zauważyłem, że w żeńskim zespole często bywają konflikty. Jak pani myśli, dlaczego tak się dzieje?”.
Czuła się pani pytana czy odpytywana?
Zdecydowanie pytana. Nie czułam się jak na egzaminie. Czułam, że ksiądz słucha mnie z uwagą. Że nie ocenia.
Co było dalej?
Po tej rozmowie ksiądz oprowadził mnie po hospicjum będącym w fazie ostatnich wykończeń – drzwi podłogi… Pacjentów wtedy jeszcze nie było. Następnie zaprosił mnie na spotkanie za dwa tygodnie. W międzyczasie miałam przygotować plan działania psychologa w hospicjum.
Po dwóch tygodniach spotkaliśmy się. Opowiedziałam księdzu, jak tę pracę widzę, pamiętam, że mówiłam również o pracy z rodzinami pacjentów, o pracy z dziećmi osieroconymi, podzieliłam się pomysłem utworzenia grupy wsparcia dla osób w żałobie.
Na koniec spotkania ksiądz powiedział: „Dobrze. Gdy będzie potrzeba, odezwiemy się do pani”. „No tak – pomyślałam. – Zawsze tak mówią, jak nici z tego” (śmiech). Minęło kilka dni, może tydzień, gdy otrzymałam telefon z hospicjum, że jest potrzeba pomocy psychologicznej dla pacjenta będącego pod opieką hospicjum domowego.
I tak rozpoczęła się moja przygoda z hospicjum. W styczniu zostali przyjęci pierwsi pacjenci w hospicjum stacjonarnym. Teraz, po kilku latach, myślę, że ksiądz, zatrudniając mnie, obdarzył mnie dużym zaufaniem. To, co ceniłam w ks. Janie jako szefie, to otwartość na to, co pracownik wnosi – w tym przypadku do hospicjum jako miejsca pracy. Z ks. Janem wystarczyło porozmawiać, powiedzieć: „Mam taki pomysł, myślę, że to jest potrzebne, ponieważ… będzie kosztowało tyle i tyle”. I z reguły ksiądz dawał zielone światło.
Podobno ks. Jan dużą uwagę przywiązywał do tego, żeby personel kształcił się.
To prawda, często jeździliśmy na konferencje, szkolenia. Bardzo sobie cenił, gdy zdobyta wiedza była przenoszona na grunt hospicyjny.
Można było się z nim nie zgadzać, mieć inne zdanie i je wyrażać? Był na to otwarty?
Tak. Pamiętam, że na początku bardzo mnie onieśmielał, ale z czasem nauczyłam się z nim nie zgadzać – ks. Jan potrzebował zawsze argumentów, potem dawał kontrargumenty. Czasami rozmowa przedłużała się na dni czy tygodnie, ale ostatecznie zawsze dochodziliśmy do konsensusu.
Był taki czas, gdy na jakiś czas odeszłam z hospicjum na rzecz świadczenia pracy w innym hospicjum, położonym bliżej mojego miejsca zamieszkania. Ksiądz Jan zapytał wtedy o powody mojej decyzji. Wytłumaczyłam, że podyktowane jest to odległością – godzina drogi w jedną i godzina drogi w drugą stronę. Odchodziłam z rozsądku, serce zostało w Pucku. Wtedy ks. Jan powiedział, że przyjmuje wypowiedzenie, ale zadrżał mu głos, w oku pojawiła się łza…
Łza w oku pracodawcy – raczej niecodzienny widok.
Ta łza była największym komplementem, jaki mogłam otrzymać od szefa.
I jak było w tej nowej pracy?
Nie odnalazłam się w niej. W tamtym czasie widywaliśmy się z ks. Janem raz w tygodniu, bo jednocześnie prowadziłam grupy wsparcia dla osób w żałobie w Puckim Hospicjum. Ksiądz zapytał, jak mi się w tym nowym miejscu pracuje, a ja odpowiedziałam, że ta zmiana nie była dobrym pomysłem. Ksiądz na to: „Pani Magdo, proszę do nas wracać”.
Wróciłam na pół etatu. Po jakimś czasie pracy w niepełnym wymiarze godzin pojawił mi się w głowie pomysł utworzenia własnej działalności, tak dodatkowo – potrzebowałam tego z powodów finansowych. Ksiądz poprosił mnie na rozmowę. „Pani Magdo, nie zgadzam się!”. „Jak to? To jest praca po godzinach, nie wpływa na moją pracę w hospicjum i jak tak może być, że ksiądz mówi mi: nie?” – odparłam (śmiech).
Rozmowa przeciągnęła się na dwa tygodnie. W końcu ksiądz mówi: „Pani Magdo, daję pani cały etat, a to, o co mi chodzi, to żeby pani siebie i swoje pomysły realizowała w hospicjum. Przepraszam, że może nieodpowiednio prowadziłem poprzednie rozmowy”. Który szef tak powie?
Rozumiem, że przyjęła pani tę propozycję z entuzjazmem?
Tak. Zanim jednak przyjęłam, chcąc być szczerą i by sytuacja była klarowna, powiedziałam: „Dobrze, ale chcę, żeby ksiądz wiedział o tym, że z mężem prowadzimy rozmowy na temat dziecka. I może być tak, że podpiszę umowę o pracę na cały etat, a za miesiąc okaże się, że jestem w ciąży”. Ksiądz Jan odpowiedział: „Pani Magdo, od rozmów o dzieciach, to tylko Maryja zaszła w ciążę, więc proszę działać” (śmiech).
Pani rolą jako psychologa hospicyjnego było udzielanie wsparcia innym – pacjentom, ich rodzinom. A czy ks. Jan jako szef był wsparciem dla pani?
Tak. Zaczęłam tę pracę jako tabula rasa i to od księdza przejmowałam niektóre nawyki, sposób myślenia, sposób postrzegania, stawianie na jakość – kontaktu, bycia, opieki. Gdy na przykład rozmawiałam z pacjentem i słyszałam, że ma jakąś trudność na polu religijno-duchowym, czyli w tej sferze, w której ja nie czułam się kompetentna pomóc, wiedziałam, że mogę do księdza pójść i poprosić o spotkanie z danym pacjentem.
Było to dla mnie naturalne, że czasem spotykamy się w księdza gabinecie i rozmawiamy o sprawach zawodowych… że bardzo często spotykamy się w dyżurce lekarskiej i rozmawiamy o pacjentach i ich rodzinach po to, żeby zachować interdyscyplinarność zespołową – bardzo sobie ceniłam takie rozmowy.
Siadaliśmy we czwórkę: pielęgniarka, lekarz, ks. Jan i ja, i z różnych perspektyw patrzyliśmy na jednego pacjenta lub na rodzinę tego pacjenta. Każdy z nas miał inne informacje, dzieliliśmy się nimi, tak żeby jak najlepiej danemu pacjentowi czy jego rodzinie pomóc.
To, co ks. Jan podkreślał na każdym kroku, to podmiotowość.
Każdego człowieka, który przyjeżdża do hospicjum, my jako personel spotykamy w pewnym wycinku jego życia. Na początku nie wiemy nic o przeszłości takiego człowieka – o jego problemach, trudnościach, radościach… My nie mamy pacjenta w oddziale, tam jest człowiek. My nie mamy sal, my mamy pokoje. Idziemy na spotkanie z człowiekiem.
Ksiądz Jan zwracał uwagę na to, że poprzez język, poprzez słowo i sposób myślenia tworzymy naszą rzeczywistość. Jeżeli idę do pracy do pacjenta na salę, to prawdopodobnie będę bardziej rzeczowo tym pacjentem się zajmować, a jeżeli idę do pokoju do pana Rysia czy pani Melanii, to idę do konkretnej osoby. I spotyka się człowiek z człowiekiem.
To też jest coś, czego ksiądz uczył i czego wymagał. Nasi pacjenci są dla nas osobami z imieniem i własną, niepowtarzalną historią. Bardzo często zapytana o pacjenta z nazwiska, potrzebowałam kilku sekund, by zastanowić się, o kogo chodzi, bo my, w hospicjum, posługujemy się imionami pacjentów, poprzedzonymi zwrotem pan/pani, nigdy na ty.
Czego ks. Jan nie tolerował w pracy?
Pół żartem, pół serio, ale naprawdę tego nie tolerował: chodzenia na obcasach i w stukającym obuwiu (śmiech). Można było zebrać za to tzw. opiernicz (śmiech). Potrafił ostro zwrócić uwagę, jeżeli ktoś przechodził przez oddział w takim obuwiu. Zwracał też uwagę, aby – przy roznoszeniu posiłków – nie hałasować naczyniami. Żeby nie było słychać, że ktoś jedzie z wózkiem… Każdy obiad miał być podawany jak w domu. Nie akceptował najmniejszej oznaki braku szacunku wobec drugiego człowieka.
Ten drugi człowiek zawsze był dla niego na pierwszym miejscu?
Myślę, że tak. Gdy ksiądz zachorował, często go o to zmęczenie pytałam, ono zresztą było bardzo widoczne. I na moje pytanie, czy jest zmęczony, odpowiadał, że tak, ale że nie przestanie. Dla ks. Jana człowiek był wyższą wartością aniżeli jego potrzeba odpoczynku; aniżeli on sam dla siebie.
Czy zdarzały się takie momenty, gdy był czymś poruszony?
Pamiętam historię pacjentki, której syn był w więzieniu. Po rozmowie z kobietą ks. Jan był tak poruszony, że doprowadził do spotkania matki z synem. Mężczyzna przyjechał do hospicjum w kajdankach, w obstawie policji, ale dzięki ks. Janowi on i jego matka mogli się pożegnać.
Były też chwile wzruszenia, na przykład śluby – w hospicjum odbyły się trzy. Ksiądz błogosławił takie śluby. To zawsze było wielkie wydarzenie w życiu hospicjum. Ja jako psycholog także mocno dopilnowywałam, żeby wydarzenie, jakim jest ślub, miało wymiar odświętny. Aby panna młoda – która niekoniecznie była młoda w latach – poczuła się wyjątkowo, zadbała o siebie: umalowała się, włożyła ładną sukienkę. Żeby pan młody – we wszystkich trzech sytuacjach byli to nasi pacjenci – był ubrany w koszulę, a nie w piżamę.
Te śluby… one bardzo księdza wzruszały, bo on robił wszystko, żeby zdążyć przed śmiercią pacjenta.
W jaki sposób ks. Jan traktował własną chorobą?
Nie był to temat wstydliwy dla niego, rozmawiał o niej. Nie żył chorobą, ale żył z chorobą. Na zasadzie: jest człowiek, który ma chorobę, a nie: jest choroba, pod którą kryje się człowiek. Na swoim przykładzie pokazywał, że ona nie musi wiązać się z wykluczeniem, z leżeniem w łóżku.
Ze swoją chorobą szedł ramię w ramię. Czasami bywało tak, że choroba kładła księdza na chwilę do łóżka… że potrzebował większej rehabilitacji. Były takie momenty, ale ksiądz pomimo wszystko, nie poddawał się.
Zanim choroba się pojawiła, ks. Jan przeważnie był na miejscu – zawsze „pod ręką”. Wyjeżdżał sporadycznie. Gdy zachorował, zaczęło go być mniej w hospicjum – wyjeżdżał na leczenie, jego nieobecność wiązała się też z głoszeniem rekolekcji, z pojawieniem się w mediach. Czasem śmieję się, że podczas tej choroby dwukrotnie okrążył Ziemię. Myślę, że to było też przygotowanie nas do tej jego fizycznej nieobecności.
Fragment książki Katarzyny Szkarpetowskiej „Jego portret. Opowieść o ks. Janie Kaczkowskim”, wydawnictwo Esprit.