Joanna Łysikowska gotuje zupy dla potrzebujących. Pod jej „opieką” jest już niemal 40 rodzin, nie tylko w Trójmieście. Jak mówi, pomagając „zbiera punkty, żeby dostać się do nieba”. W domu była bita, a wieku 18 lat została wyrzucona przez rodziców z domu. Była w kryzysie bezdomności. Teraz chce być wsparciem dla innych.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Blogerka Joanna Łysikowska pomagała innym od zawsze. Robiła lekarzom kanapki, a by zdobyć pieniądze dla biednych, dziergała czapki. W pewnym momencie zauważyła, że wiele osób ma problemy z codziennym wyżywieniem. W czasie pandemii zaczęła więc gotować zupy dla potrzebujących. W rozmowie z Aleteią opowiada m.in. o tym, czy pomaganie jest trudne, o historiach osób zgłaszających się o pomoc i o tym, jak długo zamierza jeszcze gotować zupy.
Anna Gębalska-Berekets: W czasie pandemii wpadła pani na intrygujący pomysł. Czemu akurat zupy?
Joanna Łysikowska: Od zawsze pomagałam ludziom. Jest jednak w internecie grupa, która się nazywa „Niewidzialna Ręka”, gdzie pojawiają się oferty osób, które potrzebują pomocy, ale i chcą takiej komuś udzielić. Zauważyłam tam, że wiele osób ma problemy z codziennym wyżywieniem. Zaproponowałam przygotowanie kanapek, kotletów. Odzew był duży. Zaczęłam się więc zastanawiać, jak wykarmić tych wszystkich ludzi, żeby nie zbankrutować. Pojawił się więc pomysł zup.
Jak pani znajduje osoby, które potrzebują pomocy?
Niektóre osoby same tworzą posty na grupie „Widzialna ręka”. Piszą, że chętnie przyjmą pomoc od kogokolwiek. Piszą też osoby, które do tej pory komuś pomagały, ale nie są już w stanie tego robić, np. z powodu absorbującej pracy czy nadmiaru obowiązków. Za przyzwoleniem osoby potrzebującej otrzymuję jej adres. Znajduję wolontariusza, który pojedzie z zupą pod wskazany adres.
To ja przyniosę ci zupę!
Proszenie o pomoc jest trudne? Boją się pani reakcji, oceny innych, wstydzą się swojej sytuacji?
Ja bym osoby korzystające z mojej pomocy podzieliła na kilka grup. Są takie, które się nie wstydzą i proszą nawet o krem z łososia. Ostatnio takich osób pojawiło się więcej. Mają niestety takie wymagania odnośnie do rodzaju zup, że w wielu domach, nawet zamożnych, nie jada się codziennie takich posiłków. Osoby, które rzeczywiście są potrzebujące, wstydzą się prosić o pomoc. Staram się jednak z dużym poczuciem humoru podejść do tematu i ubrać to w odpowiednie słowa. By te osoby nie traktowały tego w kategorii „zupy dla potrzebujących”. Mówię: „widzę, że masz bardzo dużo obowiązków, to ja przyniosę ci zupę”. To sprawiło, że część mam, rodziców przestało się krępować. Ja nie gotuję dla biednych, ja pomagam. Jak miałam 18 lat zostałam przez rodziców wyrzucona z domu i kiedyś otrzymałam od ludzi pewną pomoc. Dziś pomagam ja. Są to osoby w trudnej sytuacji po prostu. Ważne jest tu odpowiednie nazewnictwo. Od tego dużo zależy, jak osoby, którym udzielam pomocy, będą się z tym czuły.
Zwierzają się pani z historii swojego życia?
Jest jeden tata, który stracił żonę przy porodzie. To jest mężczyzna pracujący, ale po tym wydarzeniu było mu ciężko psychicznie. Ze znajomymi starałyśmy się go odciążyć. Dziękował i doceniał naszą pomoc. Później opowiadał nam różne historie, także ze swojego życia.
Jak się udaje pani łączyć wszystkie codziennie obowiązki? Jest pani mamą, blogerką, ilustratorką, rękodzielnikiem i jeszcze znajduje pani czas, by pomagać innym…
Wszystko dzieje się dlatego, że mogę pracować w domu. Młodsze dziecko wkładam do chusty, jeśli tego potrzebuje lub kładę je na krótką drzemkę do łóżka. Wbrew pozorom przygotowanie zupy nie zajmuje mi dużo czasu w czasie, gdy dostępne są różne sprzęty. Są urządzenia, które szatkują warzywa, więc proces przygotowania nie trwa wcale tak długo. Obieranie warzyw to kwestia kilku minut. Niektóre czynności robię rano, kiedy chłopcy jeszcze śpią, lub wieczorem, po położeniu ich spać. Wstawiam zupę, ona się gotuje, a ja wykonuję inne prace. Poświęcam maksimum dwie godziny z 24 godzin, które mam do dyspozycji.
Każdy w życiu chce być potrzebny
Była pani w kryzysie bezdomności. Rodzice wyrzucili panią z domu. Pomagając innym ludziom, czuje się pani potrzebna?
W rozmowie z ludźmi jednym z argumentów, którego używam, jest zdanie: „to jest tak naprawdę pomoc dla mnie”. Po części tak jest. Każdy w życiu chce być potrzebny. To ważne, że możemy jako ludzie coś dla drugiej osoby zrobić.
Zupy dla potrzebujących to niejedyna z pani inicjatyw. Były też inne: robiła pani kanapki dla lekarzy, dziergała pani czapki dla osób bezdomnych… Jest pani inspiracją?
Ludzie pochwalają moje inicjatywy. Zastanawiają się też, jak to wszystko jest możliwe. Myślą, że cały dzień kroję warzywa, nic innego nie robię, nie śpię i zajmuję się tylko przygotowaniem zup. Doceniam bardziej innych i ich pasję. Z szacunkiem patrzę na tych, którzy zajmują się chorymi dziećmi. Mamy idą do parku, na spacer ze swoimi niepełnosprawnymi pociechami. Ludzie patrzą się na nich, często w przykry sposób komentują. To te mamy są dla mnie inspiracją. Jeśli one znajdują czas na przeczytanie książki, w sytuacji gdy zajmują się chorymi dziećmi, to ja ze zdrowymi tym bardziej powinnam znaleźć czas.
Była pani dzieckiem maltretowanym. Pisze pani o tym m.in. na swoim blogu. Trudno było pani prosić samej o pomoc?
Dziecko, które jest nastoletnie i prosi o pomoc, rzadko kiedy ją uzyska. Ludzie zwyczajnie nie wierzą w to, co mówi. Tak też było ze mną. Kiedy zostałam wyrzucona przez rodziców z domu, to pomoc otrzymałam od taty moich dzieci. Gdyby nie on, być może zupełnie inaczej potoczyłoby się moje życie. Zapewnił mi takie warunki, że mogłam chodzić na terapię, nie musiałam się martwić, czy będę miała za co opłacić wizytę lekarską czy zakupić jedzenie. Gdy pojawiły się u mnie problemy kardiologiczne, nie uzyskałam pomocy od swojej rodziny. Zdarzyło się jednak, że koleżanki z internetowej grupy kupiły ode mnie czapkę czy pożyczyły mi „na zawsze” pieniądze, bym mogła się leczyć.
Dla ilu rodzin pani obecnie gotuje?
Do tej pory było to 30 rodzin. Zdarzało się, że nie zawsze chciały tą zupę, bo ktoś inny już zaproponował im pomoc. Ostatnio zgłosiło się do mnie też kilka innych rodzin. Razem będzie ich już około 40.
Skąd bierze pani pieniądze na zakup warzyw i innych składników do zupy?
Pracuję jako copywriter i szukam sobie dodatkowych zleceń właśnie na ten cel. Sprzedaję też wydziergane przez siebie czapki. Teraz częściej ludzie zamawiają warzywa dla mnie, które są dostarczane pod drzwi mojego mieszkania. Zdarza się, że przychodzą na herbatę i przynoszą warzywa ze sobą.
Czego najbardziej pani teraz potrzeba?
Najbardziej to chyba składników, one szybko się zużywają (śmiech). Potrzebowałam ostatnio garnka i otrzymałam go od znajomej. Nie chcę naciągać innych na żadne nowoczesne sprzęty.
Jak można pani pomóc?
Można do mnie przyjść lub napisać. Nie utrzymuję swojego adresu w tajemnicy. Prowadzę dodatkowo warsztaty dla mam z szydełkowania. Ta pomoc łączy pokolenia. Gdy ktoś przyniesie warzywa, to mój starszy syn wychodzi z propozycją, jaka zupa może z powstać z tych konkretnych składników. On wybiera nawet, jakie zupy danego dnia będziemy robili.
Dziś w menu jest kapuśniak. Syn też był inicjatorem tej konkretnej zupy?
Tak, dostaliśmy całe wiaderko kiszonej kapusty oraz kilka innych warzyw. Zaproponował więc kapuśniak, by te składniki się nie zmarnowały.
Ma pani miejsce, by przechowywać te wszystkie składniki?
Mam. W mieszkaniu robi się już mała spiżarnia. Będę musiała zadbać o nowe szafki, ale takie magazynowe (śmiech), bym miała gdzie te wszystkie rzeczy pomieścić. Miejsce zawsze się znajdzie. Składniki są przechowywane na chwilę, bo lada moment powstanie z nich przecież zupa. Mój młodszy syn często używa warzyw do zabawy. Nie potrzebuje klocków, robi je z ziemniaków i marchewki.
Trzeba sobie pomagać!
Co pani daje pomaganie?
Zbieram punkty, żeby się dostać do nieba (śmiech). Tak sobie to tłumaczę. Nie szukałam nigdy żadnego logicznego wytłumaczenia. Uważam, że jeśli mam czas, a wiele osób poprzez nadmiar zajęć go nie ma, walczą z depresją, nie radzą sobie, to czuję się w obowiązku, by im troszkę pomóc. Trzeba sobie pomagać. Nie chcę na pomocy zarabiać, nic nie reklamuję, do niczego nie namawiam. Niektórym ludziom ciężko uwierzyć, że robię to bezinteresownie.
Jak pani wyobraża sobie przyszłość? Dalej będzie pani gotowała?
Śmialiśmy się ostatnio ze znajomymi z tego, że ja naprawdę kiedyś otworzę miejsce, gdzie będę serwowała zupy. Wcześniej nie umiałam gotować. Dlatego jak ludzie zaczęli doceniać smak tego, co gotuję, sama się tym nakręciłam. Myślę sobie: w końcu się udało coś dobrze zrobić i nie truję ludzi (śmiech). Chciałabym dalej pomagać. Jeśli tych rodzin będzie więcej, to sądzę, że inne osoby też chętnie włączą się w pomoc. Ta inicjatywa uczy też, by ze sobą rozmawiać i być bardziej wrażliwym na innych, którzy czegoś potrzebują, a często krępują się o coś prosić. To naprawdę widać. Jeśli ktoś ma sześcioro dzieci, a kupuje np. 10 plasterków wędliny na śniadanie. Dobrem trzeba zarażać.
Czytaj także:
7 uczynków miłosiernych w czasie pandemii. To jest konkretna pomoc
Czytaj także:
Pieczemy chleby, czytamy dzieciom, oprowadzamy po lasach – Polacy w obliczu pandemii
Czytaj także:
Faktura na złotówkę, emerytura dla ratowników. Koronawirus a dobre uczynki