Wychowanie autorytarne wkładało na barki dziecka zadania niemożliwe do wykonania i to był świat postawiony na głowie – bo ten normalny wygląda zupełnie odwrotnie.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Przeczytałam niedawno felieton o żalu za dawnymi czasami, bo dziś to dzieci trzeba traktować jak dorosłych. Bardzo mnie ta tęsknota za „starym i dobrym” zastanowiła. Czy naprawdę dziś „dzieci trzeba traktować jak dorosłych”? I czy było kiedyś lepiej? Myślę, że jeśli to sprawdzimy, okaże się coś całkiem odwrotnego. Że dziś zachęcani jesteśmy do traktowania dzieci w końcu nie jak dorosłych, ale jak… dzieci. Rodzice zaś mogą w końcu stawać się dorosłymi.
Dziecko jak dorosły?
Wiele utrapień rodziców i ogromnego cierpienia dzieci brało się w poprzednich stuleciach stąd, że do rozwoju dzieci przykładano dorosłą miarę. Wierzono, że pełne wad dziecko trzeba z mozołem przerobić na dorosłego, i to nie przebierając w środkach. Zmianę wnosili dopiero ludzie, którzy mieli intuicję, że to podejście redukuje godność dzieci. Tę zmianę w myśleniu poruszająco i zwięźle wyraził Janusz Korczak: „Dzieci nie będą dopiero, ale już są ludźmi”.
Dzięki wieloletnim badaniom i ogromowi pracy psychiatrów i psychologów dziecięcych udało się w końcu uchwycić kruchość dzieci i bezmiar ich potrzeb, gdy są małe. Nazwano potrzebę więzi, bezpieczeństwa, dotyku. Bycia widzianym i słyszanym. By obok był bliski, ciepły i reagujący dorosły. Żyjemy w czasach, gdy dopiero zaczynamy spłacać cywilizacyjny dług zaciągnięty wobec dzieci, które były przez tyle dekad niezrozumiane. Już wiadomo, że nie tylko nie powinny cierpieć głodu i pracować ponad siły, ale że ich świat jest znacznie bardziej złożony i zależny od rodziców, niż się wcześniej wydawało.
Dziecko na początku drogi
Nie oznacza to żadnej zamiany ról, ale raczej przywrócenie porządku. Powrotu do jasności, kto jest kim. Kto duży i mądrzejszy, a kto mały i dopiero na początku drogi. Jeśli uczymy się dostrzegać potrzeby dzieci i szanować ich granice – nie rezygnujemy wcale z roli przywódców. Przeciwnie, w końcu ją na siebie bierzemy. Nie da się tego robić z pozycji tyrana, który nie musi dzieci słuchać ani rozumieć. Wtedy zresztą to zadanie spada na rówieśników, babcię, przyjaciół, a potem – psychoterapeutów, którzy dopiero mogą próbować pomóc jakoś zniwelować brak obecności prawdziwego, kochającego i uważnego przewodnika.
Dzieci stają się przedwcześnie dorosłe, gdy mają opiekować się rodzicem: jego świętym spokojem, jego „niezdenerwowaniem się” (jeśli sam nie potrafi swojego świata emocji ogarniać, ta rola przypada dziecku), jego odpoczynkiem („nie odzywaj się do mnie teraz”), radosnym usposobieniem („przestań ryczeć”) czy zdrowiem psychicznym („ja zwariuję z tobą”, „doprowadzasz mnie do szału” itp.).
Wychowanie autorytarne wkładało na barki dziecka zadania niemożliwe do wykonania i to był świat postawiony na głowie – bo ten normalny wygląda zupełnie odwrotnie. To rodzic pomaga dziecku opiekować się jego uczuciami. Swoje zaś dorosłe potrzeby opiekuje z pomocą innych dorosłych osób, a nie dzieci.
Dzieci i dorośli równi w godności
Dzieci są równe dorosłym jedynie w godności; w całej reszcie potrzebują pomocy. Godność oznacza, że nie można używać w stosunku do drugiego przemocy, poniżać, naruszać. Nie szarpiemy dorosłych za włosy – dlatego dzieci też nie. Nie wyśmiewamy się z kolegi z pracy i nie mówimy: „jesteś głupi” – i dziecku też nie. Nie wciskamy jedzenia gościom łyżką do gardeł na siłę – i względem dziecka też nie wolno tak robić.
Uznanie równej godności rodziców i dzieci nie oznacza jednak, że dzieci mają podobne umiejętności i możliwości. Dwulatek nie oceni wysokości dziesiątego piętra, a czternastolatek nie wsiada za kierownicę samochodu. Pięciolatek nie ułoży menu ze zdrowymi posiłkami, a dziesięciolatek nie zrobi zakupów na cały tydzień. Podobnie jak niemowlę nie nakarmi się samo ani nie utuli do snu.
Równa godność oznacza, że traktujemy dzieci poważnie. Traktujemy też poważnie samych siebie – gdy np. rezygnujemy z życia „na oparach”, by dla dzieci móc być przewodnikami. Czasem pokazując drogę na przedzie, czasami idziemy obok, jak słuchający i wspierający przyjaciel, a niekiedy przesuwamy się do tyłu, by dać im możliwość stawiania kroków samodzielnie. Nie prosimy, by nas nosiły na plecach, bo są na to za małe.
Czytaj także:
Pani Stefa – kobieta, która z Korczakiem współtworzyła Dom Sierot
Czytaj także:
Janusz Korczak: Kto uderza dziecko, jest oprawcą