Amerykański weteran Martin Adler zawsze zastanawiał się, co stało się z trójką dzieci, które poznał podczas walk we Włoszech w czasie II wojny światowej. Jego apel zmobilizował wielu ludzi, by pomóc je odnaleźć i umożliwić ponowne spotkanie.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Na początku grudnia 2020 roku we włoskich mediach pojawiło się niezwykłe czarno-białe zdjęcie. Widać na nim uśmiechniętego amerykańskiego żołnierza i troje nieco przestraszonych dzieci.
Jak się okazuje, ów żołnierz nazywa się Martin Adler, ma dziś 96 lat i mieszka na Florydzie. Mimo upływu wielu lat dobrze pamięta to spotkanie, do którego doszło w 1944 roku. Niedawno postanowił dowiedzieć się, jak potoczyły się losy małych Włochów.
Jako pierwszy prośbę o jakąkolwiek informację w tej sprawie opublikował na Facebooku dziennikarz Matteo Incerti z Reggio Emilia. To właśnie on, wraz z córką weterana Rachelle Shelley Adler Donley, stał się rzecznikiem pragnienia Adlera, które od dziesięcioleci nie dochodziło do głosu.
Nie będziemy was już dłużej trzymać w niewiedzy: dzięki kampanii medialnej Martinowi udało się odnaleźć „dzieci” – obecnie już w starszym wieku – które mieszkają w Castel San Pietro Terme (Bolonia, Włochy). Bruno, Giuliana i Mafalda Naldi rozpoznali się na zdjęciu udostępnionym w sieci.
Co więcej, cała trójka mogła pozdrowić byłego żołnierza za pomocą wiadomości wideo. Z pewnymi trudnościami w porozumiewaniu się po włosku i angielsku, uściskali się wirtualnie.
„Nie strzelaj, tam są dzieci!”
Za czarno-białym zdjęciem kryje się zaskakująca historia. Martin oraz jego przyjaciel i żołnierz John Bronsky zostali wysłani do przeszukania domów w miasteczku w Apeninach, aby sprawdzić, czy nie ukrywają się w nich Niemcy. Adler opowiedział tę historię włoskiemu dziennikowi Corriere della Sera:
Weszliśmy do tego domu. Był tam duży drewniany kosz, z którego dochodziły dziwne odgłosy. John i ja trzymaliśmy palec na spuście, gotowi do strzału – tam mogli być Niemcy. Wtedy rozległ się krzyk i jakaś kobieta podbiegła do nas, krzycząc: „dzieci, dzieci!”. To była ich matka! Zatrzymaliśmy się, a z tego ogromnego kosza wyłoniła się trójka pięknych dzieci, dwie dziewczynki i chłopiec.
W tym decydującym momencie brutalna logika wojny została rozbrojona. Tam, gdzie mogło dojść do masakry, doszło do spotkania.
To był dzień jak każdy inny, między wrześniem a październikiem 1944 roku, gdzieś wzdłuż Linii gotyckiej w Apeninach Toskańsko-Emiliańskich. Po wojnie Martin nie mógł sobie przypomnieć nazwy miasta, ale pamiętał te twarze.
Razem z towarzyszem odłożyli broń i z uśmiechami zamiast niej stanęli przed dziećmi, pytając ich matkę, czy mogą zrobić im zdjęcie. Ta kazała dzieciom przebrać się w niedzielne stroje. Powstała w ten sposób fotografia pozostała w pamięci weterana.
Adler walczył dalej, później został ranny i przyczynił się do wyzwolenia Włoch. Przypadkowe spotkanie z trójką dzieci było jedynym przebłyskiem dobra w piekle wojny, jak dziś wspomina.
Czy one jeszcze żyją?
Rok 2020 był swego rodzaju wojną, choć inną niż ta, którą toczy się z bronią w ręku na obcej ziemi. Zmusiła nas do brutalnego liczenia się ze stratami i z naszą kruchością. Rozdarła nasze złudzenie o wszechmocy.
Z drugiej strony, była okazją do bardziej szczerego, ludzkiego działania. Rozejrzeliśmy się wokół siebie i podziękowaliśmy nawet za te relacje, które uważaliśmy za oczywiste. Ciemne tło zawsze uwydatnia świetliste obiekty, które się na nim wyróżniają.
Z mroków przeszłości weteran Martin Adler chciał na nowo wydobyć trójkę tych dzieci, które pozostawił małe i bezbronne w ogarniętych wojną Włoszech. Corriere pisał:
„Czy one jeszcze żyją? – pytał sam siebie. – Czy ktoś się rozpozna (na zdjęciu)? Może ich, albo ich dzieci. Chciałbym z nimi porozmawiać i, dlaczego nie, kiedy ten wirus się skończy, spotkać się ponownie i przytulić. Spróbujmy; to byłaby świąteczna bajka, gdybyśmy znów mogli być wszyscy razem”.
Ich życia złączyły się na kilka godzin, w tej chwili dobra w horyzoncie przemocy i śmierci. Potem każdy poszedł w swoją stronę. To była przerwana historia, która zasługiwała na kilka kolejnych rozdziałów.
Pod okiem Boga
Adler przesłał do redakcji Resto del Carlino, która zaangażowała się w rozpowszechnienie historii we Włoszech, nagranie wideo. Ze swojego domu na Florydzie jeszcze raz przypomniał sobie moment zaskakującego spotkania z trójką dzieci, które wyszły z koszyka, i zastanawiał się, co stało się z ich życiem:
Mam nadzieję, że zrobiły coś szczególnego, spektakularnego, bo Bóg naprawdę patrzył na naszą czwórkę – albo raczej na naszą piątkę, bo mój kumpel Bronk był tam ze mną… To było ciekawe, że te dzieci wyszły, przestraszone, bardziej chyba niż Bronk i ja, bo byliśmy gotowi do strzału…
Wszyscy jesteśmy uzbrojeni po zęby, mówiąc metaforycznie, nawet wtedy, gdy nie toczy się żaden konflikt zbrojny. Jesteśmy gotowi strzelać do wszystkiego, co stoi na drodze, po której stąpamy. Codziennie istnieje pokusa, by strzelać na oślep, widząc w każdym cieniu wroga.
Ale jeśli zasłona opadnie, jeśli przez chwilę zobaczymy, że osoba przed nami jest przestraszona i bezbronna – czyli taka jak my – czy jesteśmy gotowi to uznać?
To właśnie ten moment w historii Martina Adlera uderza mnie najbardziej: moment, w którym wolność może zdecydować, czy spojrzeć, czy nie, zanim się strzeli. To sprawia, że chcę się modlić, aby Bóg był obecny, aby był towarzyszem mojej wolności i aby nie zostawił mnie samej – bym nie mogła wycelować jak snajper.
Czytaj także:
Po latach fotografowania osób bezdomnych znalazła wśród nich… swojego ojca
Czytaj także:
Porzucona na śmietnisku, po latach odszukała rodziców. Chciała wybaczyć