Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Z Dawidem Gackiem, mężem, ojcem, muzykiem, jednym z liderów Drogi Odważnych, rozmawia Jarosław Kumor.
W cieniu śmierci taty
Jarosław Kumor: W jakim domu wzrastałeś?
Dawid Gacek: Jestem najstarszym synem z czwórki rodzeństwa w domu nauczycieli. Było więc dużo nauki, ale też religia, obrzędy, niedzielna Eucharystia. Mama grywała wieczorami na gitarze. Modliliśmy się razem.
Wszystko się zmieniło, gdy mój tata zginął w wypadku samochodowym. Zostałem kimś w rodzaju partnera dla mamy, a miałem dopiero 14 lat. Podwórko i koledzy to sfery, które zeszły nagle na plan dalszy. Musiałem opiekować się rodzeństwem, gotować, sprzątać. Moja mama była załamana, a we mnie wciąż było dużo energii i chęci do działania.
Czyli, jak sądzę, odpalił się w tobie bunt.
Nie da się ukryć. Słuchałem dużo muzyki rockowej. Kiedy coś mi się nie podobało, podkręcałem ją na fula, żeby np. wkurzyć mamę.
W tym czasie też pojawiła się we mnie chęć tworzenia. Zacząłem spotykać się z kolegami, którzy grali. Zaprzyjaźniłem się z gitarą basową. Muzyka rockowa jest dość prosta, więc szybko zacząłem osiągać pewne sukcesy. Zaczęły się studyjne nagrania, koncerty, chociaż umiejętności nie były jeszcze duże. Ćwiczyliśmy po garażach, domach kultury...
To były czasy wykwitu tego typu zespołów. Wiele osób inspirowało się wtedy muzyką grunge, a Rzeszów, w którym dorastałem, był jej mekką.
Rock and roll i małżeństwo
Rozumiem, że studia, które wybrałeś, też były podyktowane chęcią tworzenia muzyki.
Przyjaciel, z którym tworzyliśmy pierwszy zespół, był już w Krakowie na AGH. Znalazłem się tam i ja. Podjąłem studia na Wydziale Wibroakustyki i Inżynierii Dźwięków.
Zacząłem wchodzić na sceny studenckie, wziąłem studencki kredyt. Zacząłem się sam utrzymywać. Chciałem błyszczeć na scenach, a studia były gdzieś obok.
No i wkraczamy w pewne clou twojej historii. Pojawia się małżeństwo...
Tak, i to już na drugim roku. Wcześniej zostawiłem dziewczynę, z którą spotykałem się w Rzeszowie, a z czasem ta dziewczyna została moją żoną. Moje studenckie życie nie zakładało w żadnym wypadku seksualnej abstynencji. Przekroczyliśmy więc granicę i pojawiła się ciąża.
Ślub był pierwszą decyzją, którą chciałem podjąć odpowiedzialnie. Długo się do niej zbierałem, bo wiedziałem, że mój pomysł na życie automatycznie przestanie być aktualny. W praktyce jednak niewiele się zmieniło.
Urodziła się Zuzanna, a my byliśmy małżeństwem weekendowym. Można powiedzieć, że żyłem na dwa fronty. W tygodniu prowadziłem rockandrollowe życie studenckie w Krakowie, a w weekendy życie małżeńskie w Rzeszowie.
Po dwóch latach pojawił się pierwszy duży kryzys. Od razu towarzyszyły mi konkluzje, że to wszystko nie ma sensu. Mojej żonie o wiele trudniej było myśleć o jakimkolwiek rozstaniu. Powiedziała, że tylko zdrady nie wybacza, więc dostarczyłem jej tego, czego „oczekiwała” w nadziei, że wszystko pęknie i samo się rozpadnie, ale nic z tego. Tak to się na dwa fronty ciągnęło.
Do momentu aż skończyłeś studia...
Zamieszkaliśmy razem w Rzeszowie i klepaliśmy biedę. Wtedy też urodziła się nasza druga córka. Padła propozycja od kolegów, z którymi kiedyś grywałem, żebym dołączył do zespołu weselnego. Dostałem też pracę w sklepie muzycznym w Krakowie. Bardzo chciałem mieszkać ponownie w tym mieście i dopiąłem swego, a po pół roku dołączyła do mnie rodzina.
Granie na weselach było dla mnie wejściem na jeszcze wyższy poziom imprezy. Kalendarz był zabukowany na półtora roku do przodu i, jak to na weselach, granica przesuwała się coraz dalej – alkohol, zabawa, ciągnęły się ze mną jakieś stare relacje z kobietami.
Znowu prowadziłem podwójne życie. Na jednym z wesel zupełnie przypadkowo poznałem pewną panią fotograf i po jakimś czasie z niewinnego kontaktu zrodził się romans. W pewnym momencie zacząłem nie wracać na noc do domu, mocno przeginałem.
Miarka się przebrała
Czy to ten moment, w którym twoja żona przestała być tak wytrwała jak wcześniej?
Pewnego dnia nad ranem przywitały mnie moje rzeczy wystawione za drzwi. Niech to będzie odpowiedzią. Z pomocą znajomych znalazłem mieszkanie. Wtedy też odszedłem zupełnie od Kościoła. Jedyne, co robiłem, to znak krzyża rano. Na bakier tak naprawdę byłem już szereg lat wcześniej, ale to był moment, kiedy odszedłem w ogóle.
Mieszkałem przez rok z inną kobietą. Byłem przekonany, że nie chcę wracać do domu i że to jest moment, w którym trzeba rozwalić małżeństwo. Pamiętałem o obowiązkach względem rodziny i domu, a przy tym cały czas wesela, praca. Byłem napięty do granic możliwości.
Znajomi z jednej strony mi pomagali, ale też mówili, co sądzą. Zbierałem po trochu od każdego – fragmenty opinii, które w pewnym momencie ułożyły mi cały obrazek. W międzyczasie mój drugi związek zaczął się rozjeżdżać. Wiadomo, nie było tam żadnego trwałego fundamentu. Zostałem sam.
Czyżbyśmy dochodzili do kolejnego – tym razem pozytywnego – przełomu?
To był 2014 rok. Pojechałem na festiwal muzyki drum`n`bass „Let it roll”. Chodziłem w hałasie, szukając odpowiedzi na pytania o moją przyszłość. Poskładałem wspomniane fragmenty wypowiedzi różnych ludzi na temat mojej sytuacji i doszło do mnie, że nic w moim życiu nie ma, poza samotnością.
Wydedukowałem, że jest tylko jedna rzecz, której jeszcze nigdy nie zrobiłem – nie postawiłem Pana Boga na pierwszym miejscu. Często słyszałem tę zbitkę, bywając w kościele. Zdecydowałem, że to zrobię, chociaż kompletnie nie wiedziałem jak.
Zdecydowałem też o powrocie do domu. Podjąłem próbę przeproszenia żony. Wiedziałem, że to się może nie udać od razu, ale byłem gotów czekać.
Nowy początek
A dowiedziałeś się, jak postawić Boga na pierwszym miejscu?
No właśnie… Nie mam pojęcia, jak to się stało, że mieszkając na obrzeżach Krakowa, wylądowałem na rekolekcjach „Wolni od niemocy”, które niemal w samym centrum miasta, w parafii św. Mikołaja, organizowała Droga Odważnych (wtedy jeszcze pod nazwą Przymierze Wojowników).
Zostawiłem po rekolekcjach swoje dane i zacząłem wchodzić do wspólnoty poprzez tzw. spotkania pilotażowe. To był tragiczny czas. Kompletnie nie mój świat. Męczyłem się. Goście mnie strasznie wkurzali, ale mimo wszystko była to jakaś odpowiedź na moje ówczesne pytania.
Wiedziałem jedno – chcę postawić Boga na pierwszym miejscu i byłem w tym konsekwentny. W momencie ostatecznej decyzji o wejściu do wspólnoty usłyszałem w głowie: przestań biadolić, wchodź w to i działaj.
Generalnie byłem noga. Musiałem sobie kupić Pismo Święte. Ktoś wrzucał na spotkaniu sigla, a ja sięgałem po spis treści (śmiech). Musiałem się odnaleźć w Kościele właściwie od początku.
A co dalej z pasją muzyczną?
Mój przyjaciel wpadł na pomysł bum bum rurek. Był to czas, kiedy chcieliśmy w edukacji dawać coś więcej naszym dzieciom. Zacząłem promować tę zabawę, robić szkolenia, warsztaty z grania na rurkach. Pomogło mi to też poszerzać horyzonty i zacząłem zarabiać w końcu jakieś pieniądze. Na gitarę też przyszedł czas, gdy trzeba było obstawić muzycznie wydarzenia wspólnoty.
Żona ci wybaczyła?
Takie słowa z jej strony padły, ale nadal są między nami zranienia. Przeszliśmy najpierw roczną terapię, potem dwuletnią koterapię. Szukaliśmy różnych rozwiązań i na dziś mogę powiedzieć, że mój powrót tak naprawdę wciąż trwa.
Wejście na tę drogę było jednak nieodzowne. Jak to mówią, dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. Niewykluczone, że ostateczne owoce tej decyzji będę widział za kilka, kilkanaście lat, ale jestem pewien, że będą to dobre owoce, a moje doświadczenie być może komuś pomoże.