Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Nawróciłam się na początku 2021 r. Chociaż raczej – nawracam się od początku 2021 r., bo to ciągły proces. Jak powiedział mi pewien spowiednik, kiedy zaszło się głęboko w las, to trochę się trzeba potem poprzedzierać przez te krzaczory, żeby z niego wyjść.
Opowieść mojego życia to historia braku miłości, głodu miłości i – dzięki Bogu – odnalezienia miłości. Historia bólu, tego świadomego i tego, który uświadamiam sobie dopiero teraz.
Urodziłam się w dysfunkcyjnej rodzinie: ojciec i dziadek alkoholicy, matka przytłoczona obowiązkami, jakby zapomniała o obowiązkach wobec własnych córek, awantury, krzyki, strach, płacz – to wspomnienia towarzyszące mi od najmłodszych lat.
Nigdy nie czułam się w domu specjalnie ważna, kochana, ba, często czułam się wręcz niewidoczna. Wzrastałam w przekonaniu, że pewnie coś jest ze mną nie tak, skoro nie zasługuję na uwagę, zainteresowanie, że nie jestem wartościową osobą.
To wszystko wdrukowywało się w moją głowę, nawet nie w pełni świadomie. Jednocześnie, jak w każdym człowieku, był w moim sercu ogromny głód miłości, potrzeba bycia dla kogoś na pierwszym miejscu, potrzeba bycia zauważoną, po prostu. Nie dostawałam tego w domu, nie dostawałam tego w szkole – zawsze byłam raczej poza wszelkimi grupkami znajomych, nie czułam, żebym gdziekolwiek pasowała.
Nie potrafiłam się w tym cierpieniu zwrócić o pomoc do Boga. Mama co prawda prowadzała mnie i moje siostry co tydzień do kościoła, ale nie tłumaczyła, nie uczyła przeżywać. Więc w mojej głowie to był po prostu dziwny obowiązek, ot trzeba odsiedzieć, msza się dłuży, w sumie po co to wszystko.
Do tej pory w mojej głowie pojawiają się różne „gdyby”: gdyby moi rodzice potrafili stanąć na wysokości zadania, gdyby katecheci mieli mocniejsze powołanie, gdyby szkolny pedagog interesował się uczniami, gdybym spotkała na swojej drodze choć jeden dobry męski wzorzec... i tak dalej i tak dalej. Ale prawdę mówiąc, nie ma to już żadnego znaczenia, tak się nie stało, szukanie winnych w przeszłości nic nie zmieni.
Zwłaszcza, że winny tak naprawdę jest jeden. Oskarżyciel. On mówi młodej dziewczynce patrzącej w lustro, że jest gruba i brzydka i nic dziwnego, że jej koleżanki mają powodzenie, a ona nie. On mówi, że nie zasługuje na miłość i zainteresowanie.
On podrzuca nastolatce rozpaczliwe sposoby szukania uwagi – ogromne dekolty, wyzywający makijaż, fałszywa pewność siebie. On każe chować coraz głębiej jej prawdziwe dobro i wrażliwość, bo przecież jak nie schowa, to ją zranią. On w końcu każe jej wierzyć, że obcy, dwa razy starszy mężczyzna, zaczepiający ją na dyskotece, chcący jedynie użyć jej ciała do własnej przyjemności to szczyt „zainteresowania”, na jakie może liczyć.
Tak było ze mną. Miałam wtedy 14 lat. Byłam dzieckiem. Od tego się zaczęło. Potem był kolejny i kolejny... Krótkie, fałszywe namiastki uwagi, podróbki miłości – to wszystko co dostawałam za ciągły upadek i ciągłe oddalanie się od Boga. No, nie wszystko, był jeszcze wstyd, coraz większe kompleksy, coraz większe poczucie pustki, które próbowałam zapełnić tym, co pustkę powodowało.
Zły się cieszył, miał nade mną władzę. A ja pomagałam mu tę władzę powiększać. Wmawiał mi, że to mi się przecież podoba. Nie wiem w którym momencie te destrukcyjne zachowania ewoluowały w uzależnienie – pewnie to nie był jeden moment. Wiem tylko, że już zupełnie nie kontrolowałam swojego życia.
Ale mimo że ja odeszłam od Boga, on z całych sił chciał mnie wyciągnąć z bagna, które mnie wciągało. Wysłał do mnie jednoosobowy zespół ratunkowy. Mężczyznę, który od pierwszego wejrzenia zobaczył we mnie wszystko to, co tak skrzętnie ukrywałam, że aż sama już tego nie widziałam: piękno, dobro, wrażliwość i ból.
Pokochał mnie, tak naprawdę. A ja? Nie byłam w stanie w to uwierzyć. Przecież mnie się nie kocha, przecież we mnie nie ma nic, czym można by się zafascynować. Przez kilka miesięcy na jego „kocham cię” odpowiadałam: „Nie, nie kochasz”.
Ale jednak coś mnie do niego ciągnęło, coś kazało mi się spotykać z nim kolejny i kolejny raz. W końcu zrozumiałam, że chcę być z nim, że już nigdy żadnego innego.
Happy end? Chciałabym. Oczywiście, byliśmy razem, było pięknie, wydawało mi się, że jestem szczęśliwa. Kochałam go, tak jak potrafiłam, starałam się być dla niego najlepsza, jak potrafiłam.
Ale niestety, przeciwnik nie daje spokoju człowiekowi tylko dlatego, że człowiek powie, że tego chce. „Gdyby dowiedział się o tobie wszystkiego, to na pewno nie chciałby z tobą być”, „Myślisz, że zasługujesz na miłość? Nie, nie zasługujesz”, „Nie pokazuj mu prawdziwej siebie, mów mu to, co chce usłyszeć, inaczej nie będzie z ciebie zadowolony”.
Takich podszeptów było pełno. Ciężko tak naprawdę, w głębi uwierzyć, że ktoś cię kocha, kiedy ty sama nie masz do siebie ani miłości, ani szacunku. Później było jeszcze gorzej. Stało się to, co mówi Słowo:
Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku. A gdy go nie znajduje, mówi: "Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem". Przychodzi i zastaje go wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze siedem innych duchów złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I stan późniejszy owego człowieka staje się gorszy niż poprzedni.
Chciałam być już tylko jego. Ale moje wnętrze było tylko wymiecione i przyozdobione. Bez Boga, bez miłości do siebie, z bardzo kulawą miłością do niego.
Uzależnienie wróciło na rok przed naszym ślubem. Rzuciło mnie na ziemię i przeciągnęło po tym całym błocie z taką siłą, jakby chciało nadrobić te lata, kiedy nie miało nade mną władzy. Kiedy teraz o tym myślę – o całym tym poniżeniu, obdarciu z godności... nie potrafię nie kulić się w środku z bólu.
Wzięliśmy ślub kościelny. Wcześniej poszłam do spowiedzi, nieszczerej. Za bardzo wstydziłam się tego wszystkiego, żeby powiedzieć o tym księdzu, szczególnie temu, z którym później będę musiała rozmawiać w kancelarii.
Ślub, choć był dla mnie naprawdę ważnym dniem, nie pomógł uporać się z niszczącymi mnie demonami. Bo człowiek bez Boga nie ma szans w starciu ze złem. Jest jak wieśniak z kijkiem, którym ma się mierzyć z uzbrojonym rycerzem...
Mój mąż w końcu dowiedział się o małej części trawiącego mnie zła. Bardzo go to zraniło, a mnie oprzytomniło – poniekąd, bo dalej kłamałam, żeby ukryć ogrom moich win... Z czasem z sieci moich kłamstw zaczęły wysuwać się kolejne nitki, aż w końcu w pewnym momencie poczułam, że dłużej kłamać nie mogę – wyznałam mu prawdę i złamałam mu serce.
I choć przez kolejne dni działy się w naszym domu sceny dantejskie, to już wtedy dostałam ogromny znak Bożej miłości, objawiającej się przez miłość mojego męża. Nie zostawił mnie. Myśl o takiej możliwości zaświtała mu w głowie może na parę sekund, a potem po prostu wiedział, że musi ze mną zostać – choć miał podstawy, że uzyskać stwierdzenie nieważności małżeństwa.
A ja w tej całej nędzy, w rozpaczy i nienawiści do siebie za to, co zrobiłam jedynemu człowiekowi, który pokochał mnie całym sercem, w końcu usłyszałam krzyk Boga.
„Przyjdź do Mnie, Ja ci pomogę”. Poczułam ogromną potrzebę spowiedzi, takiej prawdziwej, z całego życia. Dzień przed nią po raz pierwszy w życiu tak prawdziwie się modliłam: płacząc, przez blisko pół godziny mówiłam do Boga. Przepraszałam go i błagałam o ratunek. I rozmawiać z nim już nie przestałam.
Ojciec mnie wysłuchał, oczywiście. Nie znaczy to, że z dnia na dzień wszystko stało się proste i łatwe. Ale wskazał mi drogę i pomaga mi nią iść. Przez pośrednictwo spowiednika, do którego mnie wysłał (bo przypadków nie ma), skierował mnie do grupy modlitewnej, która jest mi niesamowitym wsparciem, raz po raz stawia na mojej drodze dokładnie takie osoby, jakich potrzebuję.
Kiedy Mu się zawierzyłam, kiedy oddałam się pod obronę Maryi, najgorliwszej Wstawienniczki, zaczął małymi krokami uzdrawiać moją duszę. Dał mi spojrzeć na siebie swoimi oczami – dał mi odczuć, że jestem córką Boga.
Teraz staję przed lustrem i z radością mówię, że jestem piękna. Zapragnęłam być w końcu prawdziwą sobą, taką, jaką On mnie stworzył i zaczęłam Mu dziękować za to, jak świetnie Mu to wyszło.
Dał mi odnaleźć w sobie tę dobrą wstydliwość, będącą wyrazem szacunku do własnego ciała. Pozwolił mi też zobaczyć wszystkie kłamstwa złego. Ciężko pracuję nad tym, żeby odrzucić tę fałszywą tożsamość, tę narośl (jak ja ją nazywam), która stała się moim więzieniem i źródłem cierpień moich i mojego męża.
To stanięcie w prawdzie było niesamowicie bolesnym doświadczeniem, bo musiałam zdać sobie sprawę, że te wszystkie „kontakty seksualne” tak naprawdę były gwałtami na tej prawdziwej mnie. Bo jest nim każdy stosunek poza małżeństwem, bo stworzona przez Boga dusza nigdy nie wyraża zgody na takie okropieństwa. Ona jest stworzona do miłości jednego, jedynego przeznaczonego dla niej człowieka.
Musiałam zdać sobie sprawę, że to, w czym szukałam marnych ochłapów uwagi i akceptacji było w gruncie rzeczy poniżeniem, uprzedmiotowieniem, że dla tych ludzi byłam tylko zabawką, sposobem na łatwe nasycenie swoich chuci. Ból tej prawdy był jednocześnie pięknym przeżyciem oczyszczenia – ogniem, który pali to, co suche i zniszczone, by drzewo mogło na nowo rozkwitnąć.
W końcu udało mi się doświadczyć niewyobrażalnego szczęścia Bożej Miłości i przez to doświadczenie uwierzyć w pełnię miłości mojego męża, która jest ziemskim odbiciem tej Pierwotnej Miłości.
Sprawiło to, że w naszym małżeństwie pojawił się zupełnie nowy, piękny poziom bliskości i czułości. I w końcu – piszę to z nieskrywaną dumą, choć wiem, że to zasługa działającej we mnie łaski, a nie moja – udało mi się pokochać siebie i w wieku 27 lat zechcieć zadbać o siebie i zacząć żyć. Pojawiło się we mnie głębokie przekonanie, że zasługuję na szczęście i ogromna wiara, że Bóg to szczęście mi da.
Teraz już wiem: gdy czułam się niekochana, On mnie kochał; gdy czułam się samotna, On był przy mnie; gdy straciłam nadzieję, On pokładał nadzieję we mnie. Przez cały czas, przez całe moje życie, Ojciec i Matka byli ze mną i razem ze mną cierpieli.
Ta wiedza będzie ze mną już zawsze. Bo to coś więcej niż wiara. Każdego dnia namacalnie doświadczam Bożej opieki. Ja po prostu wiem, że On JEST i mnie kocha. Prowadzi mnie za rękę, żebym wyszła z tej – wydawałoby się – beznadziejnej sytuacji, ratuje mnie i moje małżeństwo, pomaga nam obojgu nieść nasze krzyże.
Te zmiany działają nie tylko na mnie – dobro rozlewa się wokół: zdecydowanie poprawiłam i pogłębiłam relacje z siostrami, które, choć same bliskości z Bogiem jeszcze nie odnalazły, bardzo mnie wspierają w mojej przemianie.
Rzecz jasna, zło dalej walczy. Dalej mierzę się ze wstydem, z lękiem przed odrzuceniem, dalej muszę się przełamywać do głoszenia dzieł Bożych w moim życiu i dzielenia się swoim świadectwem. Dalej mam chwile, w których myślę, że to wszystko mnie przerasta, że sobie nie poradzę, że to za ciężkie, a ja nie jestem na tyle silna.
Ale wtedy przypominam sobie – cała siła, jakiej potrzebuję, to siła potrzebna do pełnego zaufania i oddania władzy nad sobą Ojcu. A on już sobie we wszystkim poradzi. A jedyne, co ja mogę zrobić, to chwalić go i mieć nadzieję, że moja historia pomoże choć jednej osobie nie wpaść w sidła zła, tak jak stało się to ze mną.
Dlatego piszę to świadectwo. Choć nawet teraz muszę zwalczać w sobie myśli, że może jest nie takie, może porozsyłam je gdzie się da i nie dostanę pozytywnej odpowiedzi, może tylko się ośmieszę.
Ale na szczęście już wiem, że te myśli pochodzą od tej „łajzy rogatej”. I wiem też, że natężenie jego wysiłków to coś, z czego powinnam się cieszyć – bo świadczy tylko o tym, że przegrywa i zapędzony w róg, próbuje wszelkich możliwych sztuczek.
Chwała Panu!