Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Z prof. Aleksandrem Bańką, delegatem Kościoła w Polsce na otwarcie procesu synodalnego w Rzymie, profesorem filozofii z Uniwersytetu Śląskiego, rozmawia Małgorzata Bilska.
Małgorzata Bilska: Będąc osobą świecką jest pan bardzo zaangażowany w życie i wspólnotę Kościoła. Nie każdemu ochrzczonemu się chce. Zawsze tak było?
Prof. Aleksander Bańka: To był proces. Zanim zaangażowałem się we wspólnotowy wymiar Kościoła, przeżyłem okres poszukiwań. Pociągała mnie duchowość ignacjańska, indywidualny rytm modlitwy i rekolekcji. Z czasem jednak na mojej drodze pojawił się Ruch Światło-Życie, dzięki któremu zaangażowałem się wspólnotowo.
Dlaczego akurat ten Ruch pana przyciągnął?
“Wchodziłem” w niego w latach dziewięćdziesiątych, kiedy świat nie zalewał nas jeszcze tak intensywnie swoimi ofertami – myślę o polskich realiach. Kościół miał dla młodych propozycje, które stanowiły alternatywę. Wyjazdy na rekolekcje wiązały się z nawiązywaniem relacji, a mnie brakowało doświadczenia wspólnoty. Do Ruchu zaprosił mnie znajomy ksiądz. I tak się zaczęło...
Czytam czasem pana komentarze i są one bardzo wyważone. W ocenie problemów Kościoła dobrze jest spojrzeć na tę instytucję w kontekście kulturowym i historycznym. To pomaga złapać dystans i połączyć obiektywną krytykę z miłością do wspólnoty. Kontekst jest ważny?
Myślę, że coś w tym jest. Bliska mi filozofia daje perspektywę wielu płaszczyzn w przyglądaniu się problemom. Kiedy się w czymś specjalizujemy w sposób bardzo wąski, często nie szukamy dialogu ze światem. Umyka nam wtedy wiele rzeczy, które są ważne dla współczesnych ludzi. Tracimy przez to ich perspektywę.
W tradycji chrześcijańskiej mocno obecny jest dialog. Dostrzegłem to w filozofii belgijskiego kardynała Désiré Merciera, z której pisałem doktorat. Intuicyjnie czułem, że chcąc zrozumieć rolę Kościoła we współczesnym świecie, musimy być otwarci na dialog z różnymi opcjami kulturowymi. Nawet – dialog krytyczny. Na pewno nie możemy okopywać się na własnych pozycjach. Jeżeli chcemy być w tym świecie przekonujący, nie możemy się od niego zupełnie odciąć. Musimy szukać innej perspektywy. Rozumieć, z jakimi pytaniami świat do nas przychodzi.
Ludzie o innym światopoglądzie miewają inspirujące refleksje. Lewicowy filozof, prof. Luc Ferry, w książce “Człowiek-Bóg czyli o sensie życia” twierdzi, że psychologia zdetronizowała dziś teologię, a człowiek się... sakralizuje. Mamy głosić ludziom Dobrą Nowinę, a oni funkcjonują w innym świecie, jakby na obcej nam planecie.
Czasami próbujemy wchodzić do świata innych z pozycji hegemona, który ma zawsze rację. Patrząc na nich z góry, a nawet z pogardą. Mamy przekonanie, że wszyscy się mylą, a my nie. Tyle że nawet jeśli faktycznie przekonani jesteśmy o słuszności swoich racji, to nie możemy z taką wyższościową narracją iść do ludzi.
Kiedy wyjdziemy poza naszą wąską perspektywę, zobaczymy, że w świecie istnieje wiele prądów intelektualnych, propozycji rozumienia rzeczywistości. Akceptując ten fakt staniemy się partnerem do dialogu. Jeżeli się na świat obrazimy, to będziemy żyli w poczuciu wyjątkowości, ale rozminiemy sie z drugim człowiekiem.
Możemy zajmować się bardzo ważnymi problemami, proponować najlepsze według nas rozwiązania... Być nawet dumni z tego, że je znamy. Tylko one już nikogo nie interesują! Debatujemy na temat Boga i wielu podobnych kwestii wyłącznie we własnym, chrześcijańskim gronie. Tymczasem dla świata nasze debaty przestają mieć znaczenie – i to nas powinno niepokoić.
Poczucie wyższości bywa związane z czarno-białym obrazem rzeczywistości. Spróbujmy go na chwilę przełamać. Gdyby miał pan wymienić silne i słabe strony Kościoła powszechnego, co by to było?
Jeśli chodzi o mocne strony, wskazałbym na serce Kościoła – Dobrą Nowinę o Chrystusie. Prawdę objawioną, którą Kościół niesie od początku. Jest jej depozytariuszem. Cały czas jest to bardzo ważne przesłanie dla świata: prawda o miłości, o miłosierdziu, o zbawieniu i życiu wiecznym. Ono zawsze będzie aktualne. Wszystko to, co Kościół ma w sobie najgłębszego, wiąże się z kerygmatem. Odpowiedź, jaką jest Chrystus, nigdy się nie zdewaluuje – ta pewność wynika z naszej wiary, że jest On Panem i Zbawicielem.
Do słabości należy religijność podszyta lękiem. My, ludzie Kościoła, często boimy świata. A raczej tego, że on “uszkodzi” naszą wiarę. Jesteśmy zamknięci, podejrzliwi, neurotyczni w przeżywaniu wiary. To sprawia, że jest ona dla innych nieatrakcyjna. Zamiast fascynować się naszym stylem życia, ludzie patrzą na nas jak na dziwaków. Chrześcijanin jest powołany do tego, aby być szczęśliwym. Wtedy ludzie będą pytać: skąd on to ma? Ludzi odrzuca nawet nie to, co mówimy, tylko sposób, w jaki to mówimy.
A Kościół w Polsce? Co jest jego największym skarbem, który ciągnie nas do góry? A co – ściągającą nas stale w dół kulą u nogi?
Skarbem są niewątpliwie ruchy odnowy Kościoła. Patrzę na to bardzo szeroko – od wspólnot Odnowy w Duchu Świętym, przez Ruch Światło-Życie, po różne ruchy ewangelizacyjne i Szkoły Nowej Ewangelizacji... Niosą one pozytywny ferment, który niejako oddolnie wnosi wiele dobra, choć oczywiście ruchy te nie są pozbawione problemów i wolne od zagrożeń. Jednak tego nurtu nie stłumiły kryzysy. On ciągle wnosi do Kościoła nowy impuls do działania. Jednocześnie ci ludzie stanowią zasadniczo grupę wierną nauczaniu Kościoła, jeśli chodzi o jedność z papieżem, z biskupami itd. Ten skarb wymaga pielęgnowania i troski, bo ma ogromny potencjał.
Tu chyba zgoda. A kula u nogi? Taka, która nie pozwala się rozwijać w drodze do Boga?
Jest w nas bardzo wiele mentalności, którą określiłbym jako neurotyczno-gnostycką, wiele lęku, płycizny w przeżywaniu wiary. Grzeszymy niewiedzą teologiczną, bo mimo wszystko jesteśmy dość słabo wyedukowani w tym obszarze.
Widzę też problem przeżywania wiary wyłącznie na poziomie tradycji, co sprawia, że niektóre przestrzenie życia duchowego są w nas zredukowane do poziomu powtarzalnych rytuałów, wykonywanych ze względu na to, że “tak się zawsze robiło”.
Odtwarzamy rytuał, zapominając po co on jest?
Tak. Płytka nawykowość jest jednym z niebezpieczeństw, które musimy pokonać, aby wciąż dojrzewać w wierze, rozwijać się i postępować w niej do przodu.
Czy w nadchodzącym synodzie widzi pan szansę na pozytywny, zdrowy ferment? Jaką moc dokonywania dobrych zmian mają synody?
To w dużej mierze zależy od nas. Jeżeli oczekujemy zmian ogromnych, skokowych, to możemy się rozczarować. Z drugiej strony, to nie jest też zupełnie "para w gwizdek". Każde takie wydarzenie łączy się ze zmianą mentalności, z jakimś poczuciem sprawstwa, wpływu. Nasza aktywizacja na poziomie inicjatyw, debaty, modlitwy, dialogu musi pozostawić ślad. Wierzę, że synody są potrzebne.
Poza tym pamiętajmy, że oprócz czynnika ludzkiego jest w tym również czynnik Boży. Duch Święty posługuje się także ludzkimi słabościami, aby prowadzić swoje dzieło, a często wyprowadza dobro nawet z całego pasma błędów. I na szczęście jest bardziej cierpliwy niż my. Dlatego nie traćmy nadziei.