Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Błogosławiony ks. Józef Stanek nie dożył do 63. dnia Powstania Warszawskiego. Kapelan Zgrupowania AK „Kryska” na Czerniakowie i patron kaplicy Muzeum Powstania Warszawskiego został po pacyfikacji Czerniakowa wzięty do niewoli. Na zapleczu magazynów „Społem” przy ul. Solec 51 w Warszawie Niemcy powiesili go na jego własnej stule. Tej samej, którą owijał dłonie nowożeńców. Tej samej, którą po spowiedzi całowali z namaszczeniem żołnierze. Miał zaledwie 28 lat, w tym trzy lata kapłaństwa.
Józef Stanek: góral ze Spisza
Urodził się 4 grudnia 1916 r. w Łapszach Niżnych w diecezji krakowskiej, w zaborze austriackim, na pograniczu polsko-słowackim. Był ósmym, najmłodszym dzieckiem Józefa i Agnieszki. Rodzina żyła z uprawy roli, raczej skromnie i oszczędnie, bo na górzystym terenie rolnictwo nie należało ani prac do łatwych, ani dochodowych, jednak w domu dbano o wykształcenie i formację, zarówno patriotyczną jak i religijną.
Ojciec Józia słynął z uporu i konsekwencji. Gdy coś zaplanował – musiał wykonać. Kiedy postanowił odbyć pielgrzymkę do Ziemi Świętej i Rzymu, tak długo zbierał pieniądze, aż cel osiągnął. Wyprawę marzeń odbył jeszcze przed wybuchem wojny, po powrocie od razu został wcielony do armii austro-węgierskiej.
Jednak to nie wojna i nie ciężka praca okazały się być największym testem dla rodziny. W 1923 r. we wsi pojawił się tyfus. Zaraz rozprzestrzeniała się na tyle szybko, że w ciągu dziewięciu miesięcy zmarła mama Agnieszka, tato Józef i dwóch dziadków. Rodzina Stanków przeżyła szok.
Najbardziej cierpiał siedmioletni Józio. Opiekę nad chłopcem przejęło starsze rodzeństwo, mamę próbowała zastąpić siostra Stefania, a ojca brat Wendelin, który później, po powrocie z niewoli rosyjskiej, zostaje lekarzem i wspiera finansowo całą rodzinę.
Polak, który nie mówi po polsku
Chłopak chodził najpierw do szkoły w Łapszach, a po ukończeniu etapu podstawowego w 1929 r. podjęto decyzję o wysłaniu go do Wadowic. Tu pojawił się pierwszy kłopot: Józio mówił gwarą spiską, język polski był dla niego dużym wyzwaniem.
W pallotyńskim Collegium Marianum najpierw z trudem nadrabiał językowe zaległości, ale potem dał się wciągnąć w wir nauki. Był ministrantem w kościele, a jego wiedza na tyle wyróżniała się spośród innych, że dość często pomagał księdzu w prowadzeniu lekcji religii dla najmłodszych.
Był też członkiem uczelnianej orkiestry dętej, sławnej nawet poza granicami Wadowic, grał w niej na olbrzymiej tubie. Czy słyszał go na jakimś koncercie najsłynniejszy z wadowiczan, mały wówczas Karol Wojtyła? Tego nie wiadomo.
Wiadomo natomiast, że obydwaj znali Mieczysława Kotlarczyka, twórcę Teatru Rapsodycznego, aktora, reżysera i nauczyciela, który urodził się w Wadowicach. Był nauczycielem języka polskiego zarówno bł. Józefa Stanka, jak i św. Jana Pawła II.
Szkoła i powołanie
U księży pallotynów w Wadowicach na Kopcu młody Józef odkrył swoje powołanie i zaraz po zakończeniu nauki wstąpił do nowicjatu Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego Księży Pallotynów w Sucharach nad Notecią. Pierwszą profesję złożył w 1937 r. Studia seminaryjne rozpoczął w Wyższym Seminarium Duchownym Księży Pallotynów w Ołtarzewie koło Ożarowa.
Był uparty, jak ojciec, ale miał świadomość, że w powołaniu nie wszystko zależy od niego. Potrzeba łaski, a tę trzeba wyprosić. Pisał wtedy do siostry: „Stoję obecnie u podnóża wysokiej i bardzo stromej góry. Celem mojego życia jest wspiąć się na szczyt owej góry, a to będzie wymagało ogromnej pracy i wysiłku. Przy pomocy Boskiej i waszych modlitw, o które proszę, może mi się uda ten szczyt zdobyć”.
We wrześniu 1939 r., gdy wybuchła wojna, klerycy z Ołtarzewa zostali ewakuowani. Chodziło o to, aby ocalić ich przed niemieckim okupantem, jednak w trakcie ucieczki na wschód wpadli w ręce Rosjan. Sytuacja była dramatyczna, młodych mężczyzn czekała albo śmierć, albo wywózka.
Józek, uparty góral ze Spisza, zdołał uciec. Przedarł się do rodzinnych Łapsz, ale nie wiedział, że w tym czasie Spisz przyłączono do współpracującej z Niemcami Słowacji. Gdy wrócił, zastał w domu punkt przerzutowy z Polski na Węgry.
Dwa lata później w okupowanej Warszawie przyjął święcenia prezbiteratu. W katedrze św. Jana Chrzciciela udzielił mu ich abp Stanisław Gall. Był 7 kwietnia 1941 r. Nie wiedział, że nie dożyje żadnego z większych kapłańskich jubileuszy. Że będzie sprawował msze święte przez zaledwie trzy lata.
Prymicje wojenne
Mimo wojennej zawieruchy i wielu niebezpieczeństw chciał mszę świętą prymicyjną odprawić w Łapszach, wśród swoich bliskich. Sprawa nie była łatwa, bo Spisz nie należał już do Polski. Jednak upór młodego księdza był godny uporu jego ojca. Skończyło się tak, że słowackie władze zgodę wydały. Miejscowy proboszcz postawił tylko warunek, aby uroczystość nie była manifestacją – żadnych przemarszów, żadnych chorągwi, ani orkiestry. Procesja – jeśli ma iść – ma iść w ciszy.
I tak poszła, a w niej szedł szczęśliwy ks. Józef Stanek, dwudziestopięcioletni prymicjant. Mszę odprawił 14 kwietnia 1941 r. w parafialnym kościele św. Kwiryna w Łapszach Niżnych. W tym samym, do którego rodzice przynieśli go do chrztu.
Jesienią zaczął studia na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, oczywiście na tajnych kompletach. W tym samym roku – zaangażowany w działalność konspiracyjną – złożył przysięgę Związku Walki Zbrojnej ZWZ (przemianowanej w 1942 r. na Armię Krajową).
Posługiwał jako duszpasterz i kapelan Zakładu Sióstr Rodziny Maryi na Koszykach przy ul. Hożej w Warszawie. I to tu zastał go wybuch powstania – ostatnia prosta w jego życiu.
Powstaniec
Na Koszykach zorganizowano prowizoryczne szpitale, które od 1 sierpnia 1944 r. dość szybko się zapełniały. Ksiądz Stanek chodził tam z posługą kapelana. Spowiadał, przynosił Najświętszy Sakrament, czasem pomagał w opiece nad rannymi. Służył w ten sposób do połowy sierpnia, potem dostał przydział do pracy w Zgrupowaniu AK „Kryska”, które toczyło walki w okolicy ul. Czerniakowskiej na Powiślu.
Przybrał pseudonim „Rudy” i mimo realnego zagrożenia rozpoczął pracę duszpasterza. Odprawiał msze święte, również w gruzach podwórek i dziedzińców kamienic, spowiadał, chodził tam, gdzie opatrywano rannych, zjawiał się po serii strzałów, by rozgrzeszać umierających.
Był silny, dobrze zbudowany, więc często widziano go z rannymi, których niósł na plecach z najdalej wysuniętych pozycji obronnych. Widziano go, jak pomaga spod gruzów wydobywać zasypanych. Jego biogram powstańczy odnotowuje, że wielu młodych ludzi zawdzięcza mu uratowanie życia, wyciągnięcie spod gruzów, przyniesienie z pola walki w bezpieczne miejsce. Znają go Polacy, ale zaczynają mieć też na oku Niemcy. Wyrok na rosłego górala w sutannie zostaje wydany.
I może gdyby skorzystał z możliwości przeprawienia się na drugą stronę Wisły pontonem, ocaliłby życie znikając Niemcom z oczu. Ale nie skorzystał, oddał swoje miejsce rannemu żołnierzowi Wojciechowi Zabłockiemu, pseudonim „Derkacz”, który do końca życia dawał świadectwo heroicznej postawy księdza Stanka.
Ksiądz Stanek zdecydował się dzielić los z rannymi żołnierzami i mieszkańcami Czerniakowa, którzy nie mieli możliwości ucieczki. Chciał dzielić los żołnierzy i ludności cywilnej, która została na lewym, walczącym brzegu. Zginął w ostatnim dniu walk o przyczółek czerniakowski. Ale to nie była zwykła, wojenna śmierć, to był akt okrutnej nienawiści.
Negocjacje z Niemcami i pojmanie
23 września, w 54. dniu powstania, Niemcy wysłali na tereny bronione przez „Kryskę” przedstawicieli ludności cywilnej, wzywali do poddania się, całkowitej kapitulacji. Powstańcy podjęli rozmowy, przerwali działania i doszło do ewakuacji rannych i ludności cywilnej.
W negocjacjach brał też udział ks. Józef Stanek. Jednak warunki postawione przez Niemców nie były możliwe do zaakceptowania i powstańcy ich nie przyjęli. W dodatku Niemcy okazali się nieuczciwi i zatrzymali ks. Józefa jako zakładnika. Od razu też wznowili ataki. Zajmowali kolejne domy, schwytanych rozstrzeliwali na miejscu. Księdza-zakładnika nie zamierzali rozstrzeliwać, postanowili urządzić spektakl.
Męczeństwo
Najpierw pobili go niemal do nieprzytomności, potem zawlekli pod prowizoryczną szubienicę. Na oczach wielu ludzi powiesili go na wystającej z muru żelaznej belce. Podobno podchodził do niej spokojnie, mimo zadanych wcześniej tortur.
Stanął w sutannie pod zniszczoną od bomby ścianą i nie dał się sprowokować żadnemu z plugawych słów, które usłyszał. Jeden ze świadków, również kapelan powstańców, wspominał:
„Gdy go zobaczyła karna kompania hitlerowska, nie przestawała zanosić się od szyderczych ryków. Zabiegali mu drogę i huzia pięściami prać go po twarzy. Tłukli i walili krzycząc: Ci się najgorsi! Nie Anglicy! Nie Żydzi! Ci w czarnych kieckach! To są diabły! Szarpiąc i ciągnąc, powiedli go pod niedalekie ruiny. I tak właśnie zginął – in odium fidei et vindictae”.
Przed śmiercią Niemcy krzyczeli, że jest „głównym bandytą powstania”. Powiesili go na jego własnej kapłańskiej stule, na zapleczu magazynu przy ulicy Solec 51.
Według Stanisławy Żórawskiej, świadka zdarzenia, „ksiądz kapelan Stanek wszystkim spędzonym na tę egzekucję ludziom, jeńcom-powstańcom i ludności cywilnej, udzielił jeszcze spod szubienicy z pętlą na szyi błogosławieństwa. Żegnał wszystkich przyglądających się tej tragedii znakiem krzyża”.