separateurCreated with Sketch.

Powroty z misji to jedne z trudniejszych dni w moim życiu [świadectwo misjonarki]

Domy Serca na misji w Indiach
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Jarosław Kumor - 23.10.22
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Pamiętam jedną kobietę, Hinduskę, która zatrzymała nas i poprosiła o modlitwę za syna, który codziennie się upija i rozbija rodzinę. Mówiła: „na pewno wasz Bóg jest tak wielki, że może pomóc”.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

„Czułam się jak małe dziecko”

Jarosław Kumor: Co było dla ciebie największym zaskoczeniem, kiedy pierwszy raz pojechałaś na misje?

Dominika Przybysz: Ten pierwszy wyjazd to Indie. Jedyne, co wiedziałam, to w zasadzie tylko historia Matki Teresy. Wiele osób mi mówiło: “wszystko jedno, ile książek przeczytasz, na miejscu i tak wszystko będzie inaczej”.

Już w trasie z lotniska do naszego domu ogromne wrażenie zrobiło na mnie natężenie ruchu drogowego, liczba ludzi na ulicach czy temperatura. Nie byłam przygotowana na aż taką różnicę między Europą i Indiami.

W pierwszych dniach uświadomiłam sobie, że jestem jak małe dziecko – nic nie potrafiłam. Musiałam się nauczyć od początku innego języka – tamilskiego – czy nosić zupełnie inny ubiór niż w Europie. Ważne było jedzenie w odpowiedni sposób – rękoma i to w dodatku tylko prawą ręką, bo lewa jest użyteczna tylko do takich spraw, jak wyrzucanie śmieci czy toaleta, a ja akurat jestem leworęczna.

W dodatku musiałam się nauczyć spania na twardym kamiennym podłożu, więc pierwsze tygodnie były też bolesne.

Były to elementy wejścia w codzienne życie Hindusów, by twoja misja była łatwiejsza. Dobrze rozumiem?

Tak. To jest założenie misji Domów Serca – organizacji, w ramach której się przygotowywałam i wyjechałam. Naszym charyzmatem jest współczucie i pocieszenie. Żeby to realizować, trzeba wejść w całą kulturę i życie tamtejszych ludzi – skrócić sobie do nich drogę.

Nasz dom, mieszczący się w dzielnicy biedy, niczym się nie różnił się od domów naszych sąsiadów, z wyjątkiem kaplicy z Najświętszym Sakramentem. To było istotne, żeby poznawać życie tych ludzi od kuchni i zaprzyjaźnić się z nimi.

„Misjonarzy nie wolno ruszać”

Dzielnice biedy to zapewne też duży poziom przestępczości. Doświadczyłaś niebezpiecznych sytuacji?

Nie, ale prawdą jest, że nasz dom w Urugwaju mieści się w bardzo trudnej pod tym względem dzielnicy. Tam większość mieszkańców to byli ludzie po odsiadce. Panowały gangi, zajmujące się przemytem narkotyków czy broni.

Nasi przyjaciele z tamtej dzielnicy pomagali nam, byśmy nie narażali się na niebezpieczeństwo. Tłumaczyli, gdzie nie chodzić, z kim nie rozmawiać, czego nie mówić. Jeżeli coś się działo w dzielnicy, ostrzegali nas telefonicznie.

Z drugiej strony to jest tak, że im bardziej ludzie nas poznawali, tym większym darzyli nas szacunkiem. Nawet ci zaangażowani w działalność gangów powtarzali, że misjonarzy nie wolno ruszać. Oni muszą pozostać bezpieczni i trzeba się nimi opiekować.

Ludziom z półświatka imponowała wasza działalność?

Wiedzieli, że nam nie chodzi o pieniądze, że wszystko, co robimy, jest bezinteresowne. To budziło duże zaufanie i dało się to bardzo dobrze wyczuć.

Prosta misja obecności

Co dokładnie robiłaś na misjach?

To jest najtrudniejsze pytanie zadawane wolontariuszowi Domów Serca (śmiech). My nie budujemy domów, studni, nie pracujemy w szkołach czy szpitalach. Żyjemy w codzienności tamtych ludzi i reagujemy na bieżąco.

W Indiach bardzo często odwiedzaliśmy ludzi, którzy żyją na ulicy, w samotności, w kanałach – w miejscach, w których nikt nie chce mieszkać. Często towarzyszyliśmy ludziom, którzy potrzebowali wsparcia w urzędzie, bo nie potrafili czytać i pisać.

W Urugwaju z kolei odwiedzaliśmy bardzo dużo chorych, osoby starsze, które nie mogły wychodzić na dwór czy do kościoła. Tam zresztą miałam specjalną misję – mogłam nosić Pana Jezusa w hostii do chorych.

Przypomnij proszę charyzmat Domów Serca.

Współczucie i pocieszenie.

Te hasła i to, o czym opowiadasz, kojarzy mi się ze zwykłą obecnością na co dzień.

Tak też mówimy w Domach Serca! To jest prosta misja obecności – bycie wśród tych ludzi, by mieli poczucie, że mają się do kogo udać, jeżeli staną w obliczu trudnych sytuacji albo nawet tych radosnych – by podzielić się swoim przeżyciem z przyjacielem. Tak starałam się tam żyć – żeby właśnie nawiązać jak najwięcej relacji przyjaźni, być dla tych ludzi jak siostra.

W tym sensie moment wyjazdu był dla mnie jednym z trudniejszych dni w moim życiu. Docierało do mnie, że nie będę już obecna w życiu tych ludzi – przy narodzinach dziecka czy innych ważnych momentach. Mam w sobie bardzo dużo wdzięczności Bogu, bo w krótkim czasie dał mi poznać bardzo wielu ludzi, na których mogłam polegać i dla których mogłam być wsparciem.

Drzwi się nie zamykały

Myślę, o tym, żeby cię zapytać o najszczęśliwszy moment na misjach, ale po tym, jak powiedziałaś, że nosiłaś Pana Jezusa do chorych, odpowiedź chyba jest oczywista. To musiało być też niesamowite doświadczenie duchowe.

To prawda – odpowiedź jest oczywista. Czułam, że mam ogromny przywilej i ciągle tylko pytałam Pana Boga, dlaczego akurat mnie do tego wybrał. To jest niezwykłe – widzieć moment spotkania człowieka z Panem Bogiem, człowieka, który tak bardzo Pana Boga oczekuje. To było dla mnie pokrzepiające i umacniające, zwłaszcza w kryzysach.

Z drugiej strony czasami przynosiłam Pana Jezusa do chorego przyjaciela i okazywało się, że on już nie żyje. Patrzę dziś z perspektywy czasu na te relacje i widzę ostatnie ich momenty, ostatni raz, kiedy mogli przyjąć Komunię. To niesamowicie rezonuje w moim sercu i umacnia.

To, co opowiadasz brzmi jak praca non stop. Czy nie byłaś nie raz tak zwyczajnie fizycznie wyczerpana?

No tak, zarówno w Indiach, jak w Urugwaju nasze drzwi się praktycznie nie zamykały. Ktoś prosił o kubek wody. Ktoś chciał porozmawiać. Dzieci chciały się pobawić. W Indiach co chwilę słyszeliśmy stukanie do kraty. Po sąsiedzku mieszkał mały chłopczyk, który w każdej wolnej chwili przybiegał, żebyśmy się pobawili z nim i jego kolegami. Czasami, kiedy byłam już bardzo zmęczona, trzeba było trochę pozmagać się ze sobą, ale jak się widziało ten uśmiech dziecka, które prosi: “Aunty, open the door”, to całe zmęczenie gdzieś odchodziło.

Oczywiście, staraliśmy się o balans w życiu, by mieć momenty odpoczynku. Było dużo czasu na modlitwę. Powierzaliśmy przed Najświętszym Sakramentem nasze osobiste kryzysy, ale też sytuacje naszych przyjaciół, kiedy w obliczu śmierci, cierpienia, samotności czy odrzucenia bywaliśmy totalnie bezradni.

Ewangelizacja? Tylko i aż świadectwo

Indie i Urugwaj są dość ciekawe wyznaniowo. Czy zdarzało ci się wprost ewangelizować?

Indie są pod tym względem trudniejsze, bo zajmują 10. miejsce w Światowym Indeksie Prześladowań. Wiedzieliśmy, że nie do końca możemy sobie pozwolić na wyjście na ulicę i mówienie w otwarty sposób o Chrystusie. Z drugiej strony, ponieważ nasz dom w Indiach ma już ponad 20 lat i mieści się w okolicy, w której niemal wszyscy się znają, ludzie wiedzą, kim jesteśmy. Na nasz dom mówiono zresztą po tamilsku “Dom Matki”.

Ludzie widzieli, że nasz dom jest domem modlitwy i bardzo często zatrzymywali nas na ulicy – nawet ci, których nie znaliśmy – i prosili o modlitwę. Pamiętam jedną kobietę, Hinduskę, która zatrzymała nas i poprosiła o modlitwę za syna, który codziennie się upija i rozbija rodzinę. Mówiła: “na pewno wasz Bóg jest tak wielki, że może pomóc”. Zawsze staraliśmy się pokazywać obecność Pana Boga poprzez naszą obecność, czułość wobec dzieci, pomoc rodzinom.

Ktoś nam powiedział kiedyś, że nasz Bóg musi być ogromnie mocny, skoro tylu młodych ludzi przyjeżdża i chce się poświęcać w tych biednych dzielnicach, gdzie życie jest bardzo trudne. Nie było więc głoszenia Chrystusa wprost, ale ogromną moc ewangelizacyjną miało nasze świadectwo.

A jak było pod tym względem w zlaicyzowanym Urugwaju – wyjątkowym państwie jak na Amerykę Południową?

W tym państwie religijność prawie nie istnieje, a Kościoły są maleńkie. Ich praca wymaga dużo zaangażowania. Nie ma prześladowań, ale też nie jest mile widziane mocne manifestowanie religijności czy wyznania. Urugwajczycy mają taką mentalność. Ewangelizacyjnie działaliśmy tam w strukturze parafii. Chodziliśmy np. od drzwi do drzwi, rozmawiając z ludźmi o tym, że Boże Narodzenie to nie tylko święto rodziny, ale też święto Narodzenia Pana Jezusa. U nich tego głębszego sensu ważnych świąt brakuje, choć np. sam 25 grudnia jest celebrowany. Zdarzali się też ludzie, którzy chcieli się ochrzcić i w ramach działania parafii przygotowaliśmy ich do przyjęcia sakramentu.

Łatwiej ci dziś pracować w Open Doors z doświadczeniami, które za tobą?

Tak. Trudności, potrzeby, cierpienia, które przeżywają ludzie w Indiach i Urugwaju mocno mnie dotknęły i po powrocie nie mogłam normalnie funkcjonować jako urzędnik - bo do takiej pracy początkowo poszłam. Bóg pokazał mi inną misję i dziś pracuję jako prelegent w Open Doors, m.in. zachęcając do modlitwy za prześladowanych chrześcijan.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.