Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Wojciech: Jesteśmy małżeństwem od ponad dziesięciu lat. Oczywiście chcieliśmy mieć dzieci, żyliśmy – że tak to ujmę – jak nowożeńcy. Kilka miesięcy po ślubie Ola źle się poczuła. Pojawiły się bóle brzucha i krwawienie. Pojechaliśmy na pogotowie. Nie byliśmy wtedy świadomi tego, że Ola jest w ciąży.
Aleksandra: Mieszkaliśmy wtedy w Anglii. Stres związany z pracą i sprawami dotyczącymi życia na emigracji nie pozostawał bez wpływu na moje zdrowie. Opóźniający się okres w końcu się pojawił. Zaczęło mnie jednak niepokoić to, że z każdym dniem czułam się coraz gorzej. Nie mogliśmy dalej ignorować tego stanu. Pojechaliśmy na pogotowie. Tam początkowo podeszli do tego jak do krwawienia, a nie jak do ciąży.
W łazience szpitalnej po kolejnym silnym skurczu brzucha z niepokojem odkryłam dużo większy skrzep, który delikatnie owinęłam w chusteczkę i pokazałam osobie, która wtedy się mną zajmowała. Ona wzięła go ode mnie i po krótkich oględzinach, na moich oczach, wyrzuciła do kosza z odpadami medycznymi. Z oddziału pogotowia zostałam przewieziona na oddział ginekologiczny.
Rano inna pani doktor przyszła do nas i powiedziała, że badania krwi potwierdziły, że był to wczesny etap ciąży. Byliśmy zszokowani. Ta świadomość, że miałam na ręce nasze dziecko, a ono teraz jest w śmieciach… Pani doktor też nie kryła swojej dezaprobaty do zaistniałej sytuacji. Wyjaśniła nam, że „tkanki materiału poronnego” mogły być przydatne do ustalenia przyczyny poronienia.
Wojciech: W takich okolicznościach Ola została wypisana do domu. Przeżyliśmy olbrzymi szok, pojawiały się pytania o to, co dalej. Ale przede wszystkim byliśmy ogromnie rozczarowani i zranieni tym, co nas spotkało.
Aleksandra: Poroniłam w szpitalu, w którym na co dzień pracowałam. Wiedziałam, że po tym wszystkim, co się stało, trudno mi będzie wrócić do pracy. Widząc od środka to, jak działa ten system, a jednocześnie by znaleźć odskocznię od wszechogarniającej mnie rozpaczy i bólu, postanowiłam, że muszę coś zrobić, by moje doświadczenie było przydatne dla innych kobiet w podobnej sytuacji.
Postanowiłam napisać list do rzecznika praw pacjenta w tym szpitalu. Wyraziłam swoje rozczarowanie i dezaprobatę w stosunku do tego, w jaki sposób potraktowano mnie i szczątki naszego nienarodzonego dziecka. Napisałam też, że jako osoby wierzące mieliśmy prawo do jego godnego pochówku. Nie chodziło mi o odszkodowanie czy przeprosiny, ale o to, żeby inne kobiety, które tam trafią, nie musiały przechodzić przez to, czego ja doświadczyłam.
Ku mojemu zaskoczeniu przedstawicielka szpitala szybko się ze mną skontaktowała, przeprosiła za to wydarzenie i obiecała, że zostaną wdrożone nowe, stosowne procedury.
Próba poradzenia sobie z traumą
Wojciech: Teraz rozmawiamy o tym spokojnie, ale wtedy były łzy, łzy, łzy… Na początku bałem się zostawiać Olę w samą w domu. Nie jadła, nie piła, tylko spała i płakała. Bałem się wychodzić do pracy, musiałem pilnować, aby chociaż odrobinę jadła... Może to dość specyficzna sytuacja, ale Oli pomagało studiowanie książek na temat poronień. Czytała wszystko, co wpadło w jej ręce. Dziś wiemy, że to była próba poradzenia sobie z traumą utraty dziecka.
Aleksandra: To niełatwe doświadczenie uświadomiło mi, że mam wiele pytań, ale bardzo mało odpowiedzi. Cały czas szukałam wiarygodnych materiałów o tematyce poronień. Jeszcze trudniej było znaleźć osoby, które chciałyby o tym rozmawiać. Oprócz strony medycznej intrygowała mnie kwestia podejścia do poronień z perspektywy wiary katolickiej. Wchodziłam w przestrzenie nowe dla mnie, ale instynktownie czułam, że ze względu na pamięć o naszym dziecku nie można zostawić tematu, bo coś jeszcze jest w tej kwestii do zrobienia.
Jakby na potwierdzenie słuszności moich poczynań po kilku miesiącach dostałam informację „z Góry”, że mój list do szpitala to był słuszny i ważny krok. Moja koleżanka z pracy poroniła. Powiedziała mi, że w tym samym szpitalu potraktowali ją już zupełnie inaczej niż mnie. Potraktowali ją jak matkę, która straciła dziecko, a nie jak kogoś, kto ma w sobie odpad medyczny. Miałam świadomość tego, że wysyłając ten list wyruszam na nierówną walkę podobną do tej, którą stoczył Dawid z Goliatem… Dawid tę walkę wygrał.
Wojciech: Chcieliśmy mieć dzieci, one zawsze były wokół nas. Kochamy się, ja sam czuję, że mam w sobie ogromny zapas miłości, którym chciałbym obdarzyć dzieci. A Ola ma tego jeszcze więcej. A jednak…
Aleksandra: Bóg ma dla nas chyba inny plan.
Rozsypane puzzle
Wojciech: Po czterech latach od pierwszej straty udało się i znowu byliśmy w ciąży. Sceny jak z filmu – pozytywny test, radość… W głowie plany o tym, gdzie postawimy łóżeczko, jak umeblujemy i pomalujemy pokój. A po kilku tygodniach znów coś niepokojącego zaczęło się dziać. Najpierw poszliśmy do prywatnej przychodni, by możliwie jak najszybciej uzyskać fachową pomoc. Pani doktor powiedziała, że jest ciąża, ale nie może wykryć bicia serca dziecka.
Aleksandra: Do czego to porównać? Wyobraź sobie, że jesteś ułożona z puzzli. Kiedy tracisz dziecko, to te puzzle się rozsypują. Potem przez długi czas mozolnie próbujesz ułożyć te kawałki siebie na nowo w spójną całość. Masz jednak świadomość, że nie wszystkie elementy po utracie dziecka mogły wrócić na swoje miejsce. Są pewne przestrzenie, których nigdy już nie będziesz mogła wypełnić. Emocje, wrażliwość – one są już zupełnie inne po takim doświadczeniu.
Wojciech: W Anglii trzy pierwsze poronienia traktowane są jako fizjologia – nie są badane przyczyny utraty dziecka, nie jest wdrażane leczenie podtrzymujące ciążę. W czasie drugiego poronienia już pilnowaliśmy tego, żeby nasze dziecko nie wylądowało w śmieciach. Dostaliśmy do wyboru jedną z trzech propozycji postępowania: rozwiązanie chirurgiczne, farmakologiczne bądź tzw. oczekiwanie na samoistne poronienie. Staraliśmy się uniknąć pobytu w szpitalu, postanowiliśmy dać czas naturze. Ale tak naprawdę poronienie to podróż, w której nie wiesz dokładnie, gdzie jesteś, i co będzie dalej…
Aleksandra: Wiedziałam, że to może potrwać nawet dwa tygodnie. Miałam świadomość, że jestem… chodzącą trumienką. Bo przecież to dzieciątko było nadal we mnie.
Regularne kontrole w szpitalu, a później plany związane z przygotowaniem do pożegnania i pochówku wypełniły czas oczekiwania na samoistne poronienie. Wojtek zadzwonił do naszego proboszcza w sprawie pogrzebu, ale on akurat był za granicą. Postanowiliśmy więc skontaktować się z innym księdzem, Anglikiem, do którego mieliśmy zaufanie. Przyjął nas jak ojciec. Polecił nam też konkretny zakład pogrzebowy – wiedział, że tam potraktują nas z szacunkiem. I rzeczywiście – nie było żadnych pytań czy niestosownych uwag.
Przygotowanie pogrzebu dziecka
Wojciech: Do poronienia doszło w domu. Dokumenty niezbędne do zorganizowania pogrzebu musiały być wystawione przez szpital. W związku z tym niezbędna była wizyta w placówce medycznej, która miała kompetencje do wystawiania stosownych zaświadczeń. Badanie szczątków to trudna część procesu, który prowadzi do pochowania dziecka. To nie jest tak, że z marszu dostaniesz wszystkie potrzebne dokumenty.
Aleksandra: Mieliśmy to szczęście, że osoba z oddziału wczesnej patologii ciąży (Early Pregnancy Unit), która zajęła się naszą sprawą, była fantastyczna w tym, co robi. Była pełna profesjonalizmu i empatii. Służyła nam pomocą i cennymi wskazówkami odnośnie do tego, co robić dalej. Było widać, że ma duże doświadczenie w pracy z parami takimi jak my. Przekazała nam wszystkie niezbędne dokumenty i powiedziała, że jeśli pojawią się jakiekolwiek kłopoty, mamy się z nią skontaktować, a ona nam pomoże. Dobrze, że są tacy pracownicy w systemie ochrony zdrowia, którzy mają ludzkie podejście do drugiego człowieka.
To, co jest też ważne dla mnie jako matki – gdy na tak wczesnym etapie tracisz dziecko, to prawie nikt o tym nie wie. Te szpitalne dokumenty to jedyne potwierdzenie, jedyny papier, na którym oficjalnie jest napisane: „Imię matki”. To potwierdzenie, że jestem mamą…
Wojciech: Ksiądz nam doradził, żebyśmy nadali dziecku imię. Trumienka była malutka…
Aleksandra: Pogrzeb tak maleńkiego dziecka jak nasze był pierwszym w parafii, gdzie mieszkaliśmy. Cały proces organizacji tego wydarzenia był dla nas trudny od strony emocjonalnej, ale także dlatego, że na tym etapie nie wróciłam jeszcze do pełni sił witalnych. Pomimo różnorakich przeciwności ostatecznie udało się wszystko zorganizować. Cała procedura trwała dwa, trzy tygodnie.
Pogrzeb był w kameralnym gronie. Znajomy kapłan przepięknie pożegnał nasze dziecko, a jednocześnie przeprowadził nas przez ten cały bolesny proces. Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, na pogrzebie byłam chyba najszczęśliwszą osobą, bo wiedziałam, jak było blisko, żeby do tego pochowku w ogóle nie doszło. Poprosiłam, żeby na koniec zaśpiewać Otrzyjcie już łzy, płaczący.
Kilka dni po pogrzebie spotkałam kobietę, która ze łzami w oczach powiedziała mi, że gdyby kilkanaście lat wcześniej wiedziała o tym, że może pochować swoje dziecko, zrobiłaby to. Teraz ma olbrzymi żal, że tego nie zrobiła.
„Co się dzieje z naszymi dziećmi po śmierci?”
Aleksandra: Jesteśmy wierzący, a jednak nigdy wcześniej nie słyszeliśmy o tym, co zrobić, gdy dochodzi do poronienia. Pojawiło się mnóstwo pytań. Nie wiedzieliśmy, co dzieje się z duszą takiego dziecka. Czy trzeba się modlić za takie dzieci? Czy w Kościele jest miejsce dla rodziców po stracie? Czy te dzieci mogą być ochrzczone i i czy mają prawo do pogrzebu? A jeśli tak, to… czemu nie pochowamy ich uroczyście?
Wojciech: Mamy wrażenie, że Kościół jeszcze nie dojrzał do tego, żeby we właściwy sposób traktować dzieci, które zmarły przed narodzeniem. Nie zawsze traktuje też uczciwie rodziców, którzy stracili dziecko. O aborcji jest głośno… A ilu kapłanów mówi o dzieciach, które zostały utracone w wyniku poronienia? Są to nieliczni księża, wyjątkowe przypadki… Ale dobrze, że są i idą pod prąd. Katechizm mówi, żeby umarłych grzebać. A przecież to maleńkie, nienarodzone dziecko to człowiek! A one jakby nie istniały… A my?
Chcielibyśmy nawiązać jeszcze do znaczenia słowa limbo, limbus. Oznacza ono przestrzeń pomiędzy niebem a piekłem. Terminologia ta prowadzi nas bezpośrednio do tzw. limbus puerorum – „otchłani dzieci”, czyli przestrzeni, w której miałyby przebywać dusze dzieci zmarłych bez chrztu. Taka interpretacja losu dzieci nieochrzczonych była powszechnie głoszona od czasów średniowiecza.
Dopiero Sobór Watykański II odsunął taką interpretację. Co ciekawe, nigdy nie zostały oficjalnie zatwierdzone żadne teologiczne przesłanki potwierdzające tezę o istnieniu limbus pueorum! Niestety wśród wielu osób wierzących i praktykujących dalej jednak funkcjonuje limbus puerorum jako miejsce, do którego trafiają dzieci zmarłe bez chrztu. Prawie sześćdziesiąt lat od zakończenia Soboru Watykańskiego II, a limbus puerorum w w świadomości wielu ma się dobrze... A przecież Międzynarodowa Komisja Teologiczna w dokumencie Nadzieja zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu wypowiedziała się na temat zbawienia dzieci, które nie otrzymały łaski chrztu świętego mówiąc: "Możemy mieć nadzieję, że dzieci, które umierają bez chrztu, zostaną zbawione i będą cieszyć się oglądaniem uszczęśliwiającym (…) Istnieją raczej poważne racje, jak chcemy tutaj na końcu potwierdzić, by mieć nadzieję, że Bóg zbawi te dzieci, ponieważ nie można było uczynić dla nich tego, co chciałoby się uczynić, to znaczy ochrzcić je w wierze i w życiu Kościoła".
Mimo tych dokumentów i coraz liczniejszych działań wciąż mamy poczucie, że w Kościele niewygodnie jest o nas, osieroconych rodzicach, mówić, a jednocześnie nie wiadomo za bardzo, jak z nami rozmawiać...
Potrzebujemy modlitwy, rekolekcji, formacji
Aleksandra: Pewnego dnia poszliśmy do księdza poprosić go o to, żeby zorganizował rekolekcje dla rodziców po stracie. Odpowiedział, że nikt inny nie przyszedł do niego z taką propozycją i raczej nie będzie to możliwe. A ja wtedy znałam już kobiety z naszej parafii, które poroniły, ale ze względu na dyskrecję i zaufanie, jakim mnie obdarzyły, nie mogłam podzielić się z tym kapłanem swoją wiedzą. Poronienie to nie jest temat z końca świata, to się dzieje wokół nas, tylko nie każdy ma siłę i zaufanie, aby o tym mówić.
Wojciech: Trzeba mówić też o tym, jak traktować ludzi po stracie. Niektóre komentarze mogą wywołać wtórną traumę: „zrobicie sobie następne”, „ale to nie było dziecko”, „nie płaczcie, to nic takiego”, „ja bym tego nie przeżyła”. Czasem ktoś mówi to zupełnie bezmyślnie, innym razem w dobrej wierze… Dlatego ważna jest świadomość tragedii, jaką ci rodzice przeżywają, żeby niepotrzebnie kogoś dodatkowo nie zranić… Jest cała lista takich „złotych myśli”, które zamiast podnieść na duchu – jeszcze bardziej ranią.
Pogrzeb dziecka nie był naszym ostatnim słowem. Postanowiliśmy się nie poddawać i zorganizować rekolekcje. Pojechaliśmy do Londynu w tej sprawie, do znajomej siostry zakonnej. Wyrzuciliśmy z siebie nasz żal, że nie mamy możliwości przeżycia rekolekcji. Jedyne co mieliśmy to miejsce, w którym takie rekolekcje mogłyby się odbyć.
Aleksandra: Siostra, do której pojechaliśmy, wysłuchała nas z wielką uwagą. Jej zainteresowanie było aż nienaturalne. Szybko się okazało, dlaczego. Otóż... siostry od dawna chciały takie rekolekcje zorganizować, ale… nie miały lokalu. Uzupełniliśmy się, szybko między nami „zaiskrzyło”, połączyliśmy więc siły. Siostry nam to przepięknie zorganizowały.
Komandosi Pana Boga
Wojciech: Było dużo emocji, łez. Spotkaliśmy kobietę, która po pięćdziesięciu latach wciąż przeżywała stratę. Strata dziecka to trauma, która jest z tobą już na zawsze. Tę utratę trzeba w sobie przepracować, inaczej nigdy się człowiek z tym nie pogodzi. A to może doprowadzić do wielu katastrof.
Wystarczy spojrzeć, co się dzieje z małżeństwami: mąż obwinia żonę, że ta nie potrafi dać mu potomka; ktoś popada w depresję, alkoholizm itp. Małżeństwa się rozpadają, mąż chciałby pomóc żonie, ale nie wie, jak to zrobić. W efekcie wycofuje się z życia, czasem też odchodzi, bo nie jest w stanie unieść tego ciężaru. Żona obwinia siebie za to, że nie może urodzić dziecka itp.
Wiem, co ja przeżywałem – widziałem, jak moja kochana żona cierpi, ale byłem bezradny. Fakt, że nie mogłem pomóc mojej ukochanej, był dla mnie bardzo trudny. Nie wiedziałem, co jeszcze mogę dla niej zrobić.
Aleksandra: Przeżycie utraty dziecka porównuję do wypadku na autostradzie. Gdy poczyna się życie, to my, rodzice, jesteśmy na jednym krańcu autostrady, a nasze dziecko – na drugim. Z każdym dniem, tygodniem, zbliżamy się do siebie. Aż nagle wydarza się wypadek. Dziecko ginie, a my zostajemy ranni. Wszyscy cierpimy w tym wypadku.
Wojciech: Po takiej stracie naturalnie pojawia się pytanie: co dalej? Czy powinniśmy starać się o kolejne dziecko, pakować się na tę ruchliwą autostradę? Trzeba zmierzyć się z lękiem o to, że być może znowu ktoś ucierpi…
Aleksandra: Czujemy się jak komandosi. Wiedzieliśmy, że jeśli nie będziemy trzymać się razem, to oboje zginiemy. Nasza więź po stracie dzieci na szczęście się wzmocniła, wciąż jesteśmy dla siebie oparciem. Teraz chcemy nieść wsparcie tym, którzy – podobnie jak my – utracili swoje maleństwa.