Aleteia logoAleteia logoAleteia
czwartek 02/05/2024 |
Św. Atanazego Wielkiego
Aleteia logo
Styl życia
separateurCreated with Sketch.

Tradycyjne stroje, kozioł i kapela. Kim są współcześni koźlarze?

Archiwum prywatne Autora

Archiwum prywatne Autora

Archiwum prywatne Autora

Łukasz Witkiewicz - 27.11.23

Kiedy w weekend potrzebują gdzieś w okolicy kapeli koźlarskiej, zbąszyniak zakłada tradycyjny strój, a do staromodnej walizki pieczołowicie składa wielkopolskiego kozła i jedzie grać.

Czy wiecie gdzie leży Region Kozła? Niektórzy podrapią się w głowę i powiedzą: – Chyba gdzieś na Bałkanach. Inni dorzucą niepewnie: – Raczej w Kaukazie… – Gdzie tam, to jeszcze dalej, w Azji Środkowej!

I chociaż Region Kozła może kojarzyć się ze stadami kóz i owiec, to wcale nie leży na terenach tradycyjnie pasterskich, oddalonych setki czy tysiące kilometrów od Polski. Obszar złożony z sześciu gmin znajduje się w Polsce na granicy woj. wielkopolskiego i lubuskiego, a swoją nazwę zawdzięcza instrumentowi muzycznemu, który ma zresztą wiele wspólnego z sympatycznym i upartym zwierzakiem.

Bo kozioł, jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, definiuje tożsamość gmin: Babimost, Kargowa, Siedlec, Trzciel, Zbąszyń i Zbąszynek; tutaj się na koźle gra, a lokalni zapaleńcy robią wszystko, by ludową sztukę muzyczną zachować.

Tutejsze okolice są wyjątkowo malownicze – jeziora, leniwie płynąca rzeka Obra, nieprzebyte lasy, piękne, dobrze utrzymane miasteczka i wsie. Nieraz pola i łąki ciągną się po horyzont, dając wrażenie dzikiej i bezludnej pustki – ale to przecież jeden z bardziej zagospodarowanych regionów w kraju. Ludzie tu (w wielkopolskiej gwarze wiara) robotni, nierozrzutni, a aktywność mają w genach. Biznes kwitnie, na biegnącej tu długą prostą autostradzie A2 ruch nie ustaje, a po torach najważniejszej polskiej magistrali mkną ekspresy do Berlina i toczą się kontenery z dalekiej Azji. W niewielkim Babimoście lądują jety obsługujące międzynarodowe połączenia.

Decyzja, by sześciu gmin połączonych więzami kultury ludowej nazwać Regionem Kozła, zapadła w gronie samorządowców i animatorów kultury w 1995 r., a miejscowi wzięli się z energią za promocję walorów tego pięknego i wciąż mało znanego zakątka Polski.

Kozioł dla upartych

Czym zatem jest kozioł skoro robi wokół siebie tak dużo hałasu? To rodzaj dud, które w tutejszej wersji składają się ze skórzanego worka na powietrze, dwóch piszczałek – melodycznej z przebierką oraz burdonowej, zwanej bąkiem. Piszczałka melodyczna zakończona jest stylizowaną główką koziołka. Powietrze do worka tłoczone jest przez ręczny mieszek zwany dmuchawą lub dymką. Instrument skomplikowany, konstrukcja złożona. Istnieją dwa rodzaje kozła – ślubny i weselny.

Ten pierwszy, posiada czarny worek wykonany z licowanej skóry, a piszczałka burdonowa jest w nim długa i prosta. Natomiast kozioł weselny jest większy, wyróżnia się workiem z białego futra i pozginaną, kompaktową piszczałką basową. Kozioł ślubny towarzyszy młodej parze od wyjazdu do kościoła aż do sali weselnej, natomiast podczas biesiady rej wodzi druga wersja instrumentu. I właśnie dlatego w koźle weselnym piszczałka burdonowa została tak zmyślnie „upchnięta” – w izbach, gdzie trwała zabawa trzeba się było jakoś zmieścić; i kiedy tłum weselników wirował w tańcu na środku sali, dla orkiestry pod ścianą nie zostawało wiele przestrzeni.

Obie wersje mają też nieco inne brzmienia –  gdy kozioł ślubny wydaje dźwięki dostojne, jak niektórzy twierdzą, elegijnie, to weselny gra już bardziej zadziornie.

Jest jeszcze jedna różnica. Pod ogonkiem kozła weselnego znajduje się… małe lusterko. Według tutejszych przesądów, panna młoda przeglądając się w tym zwierciadełku miała sobie zapewnić dostatek i władzę nad mężem. Inni zaś twierdzą (dla mnie to bardziej wiarygodne wytłumaczenie, znając praktyczne nastawienie do życia twardo stąpających po ziemi Wielkopolan), że na czas wesela zdejmowano ze ścian wszystkie lustra, by rozbawieni goście ich nie potłukli – w sukurs paniom pragnącym skorygować urodę spieszył koźlarz z jedynym dostępnym na weselu lusterkiem.

Aby zbudować ten rodzaj dud, potrzeba aż… 25 różnorodnych materiałów, w tym kilka gatunków drewna, skór, metali. Do tego dochodzi szkło, sukno, żywice. Sercem kozła jest stroik wykonany z trzciny lub bzu czarnego, przy czym trzcina powinna rosnąć na piaszczystym podłożu. Wytrawni konstruktorzy tych arcydzieł sztuki ludowej twierdzą, że na kilkadziesiąt prób wykonania stroika, tylko jeden będzie potrafił wydać z siebie właściwe brzmienie!

Gra na koźle też nie należy do łatwych. Tylko nieliczni potrafią wykrzesać z siebie ogrom samozaparcia, by opanować pradawną sztukę muzykowania.

Trzeba nauczyć się koordynować trzy czynności na raz – wtłaczać do instrumentu powietrze, utrzymywać ciśnienie w worku, a przy tym grać na przebierce. Trudniejsze to niż gra na akordeonie i nie każdemu ten instrument przypasuje – do kozła trzeba mieć serce. Ale są tacy, dla których gra na dudach jest pochłaniającym hobby lub nawet sposobem na życie.

Efekt kuli śniegowej

Marcin Szczechowiak to człowiek orkiestra – dosłownie i w przenośni, bo jest multiinstrumentalistą, ale też wszechstronnym animatorem kultury ludowej. Muzykowanie na koźle i związany z tym szereg aktywności stały się dla niego sposobem na życie.

A zaczęło się, jak to się dziś mówi, od pozaszkolnych zajęć dodatkowych. W Zbąszyniu od wielu lat funkcjonuje państwowa szkoła muzyczna, która jako jedyna w kraju prowadzi klasę gry na instrumentach ludowych. Marcin uczył się w tej szkole gry na swoich instrumentach głównych, czyli na fortepianie i akordeonie, ale w drugiej klasie trafił pod skrzydła swojego pierwszego mistrza, Henryka Skotarczaka. Jak szczerze przyznaje, na początku nie było łatwo, oj nie było! Ale pan Skotarczak przyuczał najpierw swoich uczniów do gry na sierszeńkach, uproszczonej wersji dud. Kiedyś na sierszeńkach grali  młodzi pasterze, teraz to idealny instrument ćwiczebny przed grą na dalece bardziej zaawansowanym koźle.

Marcin złapał bakcyla, a jak wspomina, należał do „gorącego rocznika” – gro jego kolegów i koleżanek ze szkoły muzycznej zaraziło się muzykowaniem na ludową nutę. Zawiązało się środowisko, które w zasadzie trzyma się razem do dzisiaj.

Zaczęli od występów w szkole muzycznej, potem w pobliskich szkołach, na lokalnych imprezach. Zaczęły się wyjazdy na festiwale krajowe, potem międzynarodowe. Zaangażowanie w projekty folklorystyczne nabierało wagi i rozpędu niczym tocząca się kula śniegowa, a muzycy z Regionu Kozła, obok górali stali się na ludowej scenie znaczącą i rozpoznawalną grupą.

W pewnym momencie gra na instrumencie przestała Marcinowi wystarczać, postanowił wraz z dziadkiem, Janem Janowskim, z zamiłowania popularyzatorem regionu, zbudować swojego pierwszego kozła. Panowie usiedli i zrobili. A potem już poszło, do dziś z jego warsztatu wyszło kilkanaście instrumentów, niektóre trafiły nawet za ocean.

Marcin zupełnie nie ma nic wspólnego ze stereotypowym wizerunkiem ludowego artysty-grajka. To typ rzutkiego, współczesnego menadżera kultury – jest prezesem Stowarzyszenia Muzyków Ludowych, uczy gry w szkole muzycznej i w ogniskach muzycznych w Siedlcu oraz Dąbrówce Wielkopolskiej; powadzi zespoły ludowe i wciąż gra na niezliczonej ilości imprez. Z zaangażowaniem promuje miejscową kulturę ludową w mediach społecznościowych – jak mówi – praca na pełny etat i pełną gębą. A ja myślę, że trzeba się urodzić synem tej ziemi, żeby 24 godziny na dobę i na pełnej petardzie robić tyle rzeczy na raz.

Iskra z tyłu głowy

U Pawła Gondka, podobnie jak u Marcina, wszystko zaczęło się w zbąszyńskiej szkole muzycznej.  Rodzice zapisali go na zajęcia, uczył się grać na akordeonie i fortepianie, chciał nie chciał uczęszczał też na inne przedmioty.

Gra na akordeonie szła mu całkiem dobrze, a nauczyciel pokładał w nim nadzieje, jednak Pawła nie bardzo to interesowało. Natomiast miał też pół godziny tygodniowo lekcji gry na instrumentach ludowych – i to mu się spodobało! W tamtych czasach rodziny nie stać było na kosztowny instrument, dlatego marzenie o grze na dudach trzeba było zawiesić na kołku.

Lata mijały, Paweł ożenił się i na pierwszą rocznicę ślubu otrzymał od żony… nowiutkiego kozła! Marzenia jak u Janka Muzykanta ziściły się, ale instrument wylądował w szafie na kilka lat – Paweł spędził wiele lat na emigracji zarobkowej, potem zaczęła się ciężka praca już w Polsce.

Ale w głowie wciąż tliła się iskra muzycznej pasji i rozpaliła się na tyle, że poprosił mistrza muzyki ludowej Jana Prządkę, by przyjął go jako ucznia. Instrument został wyremontowany, Paweł regularnie pobierał nauki, ale niestety mistrz Jan zmarł.

Jednak zbąszyński koźlarz postanowił kontynuować tradycje muzyczne i poprosił, by tym razem Marcin wziął go pod swoje skrzydła. W tej chwili panowie mają między sobą nieformalną umowę – Marcin doskonali grę Pawła, a on jeśli tylko może, stawia się na imprezach gdzie grają koźlarze. Kiedy rozmawiałem z panami, był właśnie wysyp ślubów i wesel, i poprzedzających je wydarzeń zwanych pulter. To tutejsza tradycja, która polega na tłuczeniu szkła pod bramą domu panny młodej, a im głośniej i huczniej, tym lepiej – towarzyszy temu poczęstunek i popisy kapeli koźlarzy.

Dla Pawła gra na ludowym instrumencie to hobby, odskocznia od życia pełnego obowiązków, ale też sposób na kultywowanie tożsamości.

I kiedy w weekend znów potrzebują gdzieś w okolicy kapeli koźlarskiej, zbąszyniak zakłada tradycyjny strój, a do staromodnej walizki pieczołowicie składa wielkopolskiego kozła i jedzie grać.

Kapela nie przestaje grać

Kiedy w letni wieczór o zachodzie słońca rozmawiałem z panami nad brzegiem jeziora Błędno, padło wiele imion i nazwisk wirtuozów gry na koźle i rzemieślników, którzy posiedli trudną sztukę budowy tutejszego instrumentu – pan Śliwa i pan Tomiak, Henryk Skotarczak i Jan Prządka, Tomasz i Walenty Brudło, pan Modrzyk. Kiedy pada kolejne nazwisko, Marcin reflektuje się – rany, każdy z nich już świętej pamięci… Mistrzowie odchodzą, ale zostawili tradycję w dobrych rękach.

A tradycja zobowiązuje, sięga przecież co najmiej kilkuset lat – wiemy, że już w średniowieczu wywodzący się z nadobrzańskich ziem koźlarze byli nieźle opłacani przez króla duńskiego.

W Zbąszyniu działa Filharmonia Folkloru Polskiego, wciąż występuje zespół folklorystyczny „Przyprostyńskie Wesele”, w szkołach i domach kultury słychać kozły, skrzypce, mazanki (tutejsza trzystrunowa wersja skrzypiec), klarnety. Powstają ciekawe projekty jak „Kapela Ziele”, w którym młodzi zapaleńcy nadają tradycyjnej, miejscowej muzyce dzisiejsze brzmienie – obok kozła weselnego są tam skrzypce, akordeon, gitara basowa, perkusja i współczesny wokal.

W okolicy wciąż gra ok. 40 kozłów. Dla młodych adeptów nawet zaporowa cena instrumentu nie jest przeszkodą –  potrafi kosztować nawet sześć tysięcy złotych. Ale tutejsze dudy zawsze były kosztowne, dawniej mawiano, że trzeba najpierw sprzedać krowę, by kupić kozła.

Niedawno młody człowiek z Przyprostyni, Mikołaj Taberski, zaczął budować tradycyjny instrument według starych sposobów, ale sporządził  przy okazji rysunki techniczne tutejszych dud, posługując się nowoczesną technologią.

I myślę, że właśnie na tym polega geniusz tutejszej społeczności lokalnej – żyjąc w pięknym otoczeniu, korzystają z nowoczesności i wielkopolskiego dostatku, ale z dumą i konsekwentnie chronią swoje oryginalne dziedzictwo.

Marcin i Paweł biorą walizki z instrumentami i przenoszą się na brzeg jeziora. Po chwili jedyne w swoim rodzaju dźwięki kozła weselnego i ślubnego niosą się po tafli Błędna, tak jakby chciały dotrzeć do leżącej po drugiej stronie jeziora Nądni, albo dalej, na południe, do Perzyn, Nowej Wsi, albo jeszcze dalej…

I wiem, że tych dwóch facetów z pasją, ubranych w tradycyjne czerwone surduty nie pozwoli, żeby wielkopolskie kozły zamilkły.

Tags:
społeczeństwotradycja
Modlitwa dnia
Dziś świętujemy...





Top 10
Zobacz więcej
Newsletter
Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail