Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
A może na mszę trydencką?
W pewien niedzielny poranek natrafiliśmy z żoną na tekst instrukcji dotyczącej udziału dzieci w mszy świętej w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego, czyli tzw. mszy trydenckiej.
Potraktowaliśmy ten tekst jako ciekawostkę. Nigdy nie braliśmy udziału w tej formie liturgii, a zawarte w instrukcji wytyczne potwierdziły, że – ze względu na dobrostan uczestników – lepiej tego nie zmieniać. To nie znaczy, że nasze dzieci dostają na Eucharystii małpiego rozumu, ale jednak z naszego punktu widzenia wytyczne były zbyt restrykcyjne.
Swoją drogą od pewnego czasu w mszach świętych z udziałem dzieci, w których uczestniczyliśmy, zaczęliśmy dostrzegać coraz więcej elementów infantylizujących. Nie wydaje mi się, byśmy odznaczali się postawą wysublimowanych liturgicznie smakoszy nastawionych z góry krytycznie na najmniejsze odstępstwa, ale jednak jakaś granica zaczynała być naruszana.
Św. Stanisławie Kostko, módl się za nami…
Udaliśmy się tego samego dnia tradycyjnie do naszej parafii na Eucharystię organizowaną z myślą o dzieciach i wychodząc z niej, mieliśmy poczucie, że owa granica właśnie została przekroczona. Oto w miejsce homilii schola dziecięco-młodzieżowa zorganizowała spektakl słowno-muzyczny o św. Stanisławie Kostce. Odczytywanie tekstów o jego historii było przeplatane piosenkami m.in. Arki Noego. Ciężkostrawności dodawał fakt, że partie mówione były długimi fragmentami dukane. Nie piszę tego, by się pastwić nad wykonawcami. Po prostu widać było, że schola tego dnia miała dołek formy i to sprawiało, że liturgiczne nadużycie, którego byliśmy świadkami, było jeszcze mocniej dolegliwe.
Ktoś powie, że to, co za chwilę napiszę, w dobie internetu jest przesadą, ale ja naprawdę chciałbym usłyszeć na niedzielnej mszy świętej (nawet z udziałem dzieci) choćby mały fragment homilii, który będzie autorski, unikalny i popłynie z serca. Tym bardziej nie podoba mi się zastępowanie homilii czymkolwiek. Mocno wyryły mi się w pamięci słowa zaprzyjaźnionego proboszcza, który już dawno temu ignorował w swojej parafii listy episkopatu, a zapytany przeze mnie, dlaczego, odpowiedział krótko: „Szkoda Słowa Bożego”.
Po wyjściu z mszy świętej okraszonej dawką wiedzy o św. Stanisławie Kostce, uznaliśmy z żoną, że może w następną niedzielę pójdziemy do parafii obok. Nie w geście jakiegoś protestu, ale żeby dać sobie choćby chwilę oddechu. Cóż… nie wiedzieliśmy, co robimy.
Drogie dzieci, oto miś…
Wrzesień zbliżał się do końca, a więc mogliśmy się spodziewać, że na tej mszy świętej z udziałem dzieci wybrzmi wyraźnie zaproszenie do uczestniczenia w nabożeństwach różańcowych. No i wybrzmiało. Oto ksiądz otoczony podczas homilii gromadką dzieci, zapowiedział, że w październiku parafię odwiedzi pewna rodzina, a jej największy reprezentant już dziś jest z nami. Po kilku nieudanych próbach zgadnięcia, kto to, ministrant wniósł przed ołtarz ogromnego pluszowego misia…
Dalsza część homilii, a właściwie takiego frywolnego dialogu z dziećmi w czasie mszy, upłynęła na szukaniu dla misia imienia. Dodam, że poszukiwania były z góry ukartowane, bo miś, po wyraźnej sugestii głoszącego wikarego, otrzymał imię proboszcza. Na koniec ogłoszono, że rodzina misiów będzie stanowiła nagrody dla najwytrwalszych w uczęszczaniu na różańcowe nabożeństwa, a potem stało się coś, po czym powiedziałem do żony: „Za tydzień idziemy na mszę trydencką”. Ogromny pluszowy miś zasiadł w prezbiterium i siedział tam do końca Eucharystii – żeby każdy zapamiętał, jaka nagroda czeka na najwytrwalszych.
Dla pewności zapytaliśmy później nasze dzieci, czy podoba im się ewentualna nagroda. Wszystkie trzy dziewczynki stwierdziły zgodnie, że nie. To był impuls, który sprawił, że jednak za tydzień nie poszliśmy na mszę trydencką. Poszliśmy na zwyczajną Eucharystię w naszej parafii, co do której mieliśmy dużą dozę pewności, że nikt nie będzie zapewniał nam specjalnych atrakcji. (Zwłaszcza że naszym dzieciom widocznie do niczego nie były one potrzebne). Było spokojnie i normalnie, a gdy wybrzmiała zwyczajna homilia, mieliśmy zaskakujące poczucie dużego odzwyczajenia od takiej sytuacji.
O czym nie jest ten tekst?
Tak chodzimy na „zwykłe” msze święte całą rodziną od paru miesięcy i jest nam z tym dobrze. A jeśli uda się usiąść w pierwszej ławce, nawet pomruki lekkiej nudy niwelują się do minimum. Nie jest idealnie, ale jest zwyczajnie i najwyraźniej tego było nam trzeba.
Co ważne, to nie jest tekst o nieudolności duszpasterzy czy słabym poziomie liturgicznego wyczucia odpowiedzialnych za schole. Nie jest to też tekst o tym, że odetchnęliśmy z ulgą rezygnując z „tych skandalicznych mszy dla dzieci”… (Tym bardziej że raz na jakiś czas na nie trafimy, bo akurat plan dnia tak się ułoży).
Czasami po prostu może być tak, że Eucharystia z udziałem dzieci, choćby najlepiej przygotowana, może nie być dla was najlepszym rozwiązaniem. Uczęszczanie na takie msze święte, mając dzieci, to nie dogmat. Może się okazać, że zwyczajna msza to czas, kiedy wszyscy przeżyjecie spotkanie z Jezusem głębiej i spokojniej. I nie będzie do tego potrzeba ani sztywnych ram mszy trydenckiej, ani „atrakcji” na mszy organizowanej z myślą o dzieciach.