Przeprowadzka do pierwszego wspólnego mieszkania z całą pewnością oznacza duże zmiany! Koniec z byciem „u siebie”, od teraz na pierwszy plan wysuwa się „u nas”. Jeżeli jednak na samym początku wspólnego życia pod jednym dachem nie wyznaczycie jasnych zasad, marzenie o ognisku domowym, gdzie każdy będzie się czuł dobrze i na swoim miejscu, może zmienić się w prawdziwy koszmar.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Na początku drogi jedno z małżonków może mieć trudności ze zdefiniowaniem swojej roli w małżeństwie. Skarży się wtedy: „Zastanawiam się nad tym, jakie jest moje miejsce w życiu rodziny! Czy się odzywam, czy milczę, na jedno wychodzi… Nie czuję się w naszym domu tak naprawdę u siebie”. Przyczyny takiego dyskomfortu mogą być związane z jakimiś błędami, do których doszło w trakcie przeprowadzki pod wspólny dach.
We wspólnym domu, a jednak nie u siebie
Jeżeli jedno z małżonków wprowadza się po ślubie do drugiego, do wnętrza urządzonego przez drugiego (nie chodzi o meble, które hojni teściowie zostawiają młodym w spadku), może czuć się jak gość we własnym domu. Dla kogoś, kto marzył o urządzeniu domu według własnej wizji, konieczność odnalezienia się w otoczeniu, które mija się z jego gustem, będzie szczególnie przykra. Problem pozostaje, nawet jeżeli właściciel mieszkania bądź domu szczerze zapewnia: „Pamiętaj, że jesteś u siebie. Możesz przestawić meble, zawiesić inne obrazy, zostaw może tylko ten, który podarowała nam mama”.
A moje przedmioty osobiste?
Poczucie braku własnego kąta w nowym mieszkaniu objawia się czasem również dosłownie, w przestrzeni fizycznej. Na przykład jedno z małżonków na próżno szuka miejsca na swoje dokumenty w domu perfekcyjnie urządzonym przez drugiego, który nie przestaje mu powtarzać: „Sprzątnij, proszę, swoje papiery, salon to nie jest ich miejsce”. Wtedy to pierwsze, niczym uchodźca, wycofuje się i ostatecznie ląduje w jakimś kącie po stertą swoich papierów.
Prawdopodobnie żali się wtedy: „On / ona ma dla siebie całe biurko, ale nie starcza mu / jej na nim miejsca, dlatego przenosi się do salonu, gdzie poniewierają się segregatory, aktówki, komputer i przeróżne papierzyska. Ja nie mam nawet stołu, żeby położyć moje rzeczy osobiste!”.
Czy ja się w ogóle liczę?
To przykre wrażenie, że nie mamy własnego miejsca nierzadko ma podłoże bardziej psychologiczne niż fizyczne. Czyż stwierdzenie „nie mogę znaleźć u nas miejsca dla siebie” nie oznacza raczej „ja tak naprawdę się tutaj nie liczę”? Czyż trudność odnalezienia się w domu rodzinnym nie leży przede wszystkim po stronie urażonego? Powtarza on: „Ja nie jestem najważniejszy!”. Dlaczego jednak widok salonu zarzuconego teczkami męża lub żony tak bardzo boli? Czy przypadkiem nie dlatego, że mamy wrażenie, że przedkłada on / ona pracę nad związek i życie rodzinne?
Odczucie, że się nie liczymy przekłada się na wszystkie pozostałe obszary małżeńskiego związku. Począwszy od tych najbardziej błahych do najpoważniejszych: „Kupiłeś tę komórkę, bo ci się podobała… ale ona jest bardzo droga. Czy to był dobry moment na taki wydatek? – Zapewniam cię, że to była świetna okazja! – Ale nawet nie spytałeś mnie o zdanie? Po raz kolejny okazuje się, że nic nie znaczę!
Ważne jest, aby każda para, u której występuje ten problem, zastanowiła się nad swoim funkcjonowaniem. To krótkie zdanie: „Nie liczę się” nie pozostaje bez znaczenia i może być oznaką prawdziwego cierpienia. Czy każde z małżonków zabiega o to, by drugie czuło się dowartościowane?
Z “ja” + “ty” rodzi się “my”
Warto zastanowić się nad następującymi kwestiami: Czy mój mąż / moja żona, przez to, że mnie poślubił(a), przy mnie, przeze mnie i dzięki mnie spełnia się jako mężczyzna bądź kobieta zgodnie z własnym powołaniem? Czy każde z nas czuje się całkowicie u siebie, posiada pełne prawo do swojego zdania i czynnie bierze udział w podejmowaniu wspólnych decyzji? We wspólnocie małżeńskiej dochodzi do powstania jedynej w swoim rodzaju formacji, jaką jest: “my”. Nie jest ona sumą “ja” + “ty”, i siłą rzeczy, nie polega na wchłonięciu któregoś “ja” przez któreś “ty”, ale na narodzinach nowej i niezwykłej komórki opartej na akceptacji i wzajemnym obdarowywaniu się bogactwem, jakie każde z małżonków nosi w sobie. Komórką, która obowiązkowo musi wyruszyć w rejs, z dala od skrzydeł rodziców, by odnaleźć własny kurs.
Komórką, która nie zatraci się ani w procesie fuzji, ani wzajemnej absorpcji. Komórką, w której każde z małżonków będzie miało poczucie, że zajmuje pierwsze miejsce w sercu drugiego, że może w pełni rozkwitać pod jego spojrzeniem, tak jak i pod okiem Boga, od którego słyszy: „Jesteś wiele wart w moich oczach!”.
Denis Sonet
Czytaj także:
Czym tak naprawdę jest dla ciebie miłość?
Czytaj także:
Małżeński kominek – jak podtrzymywać ogień w związku?