Połowę roku spędzał w drodze. Chodził od chaty do chaty, we własnoręcznie naprawianych sandałach. Błogosławił, ewangelizował, zbierał jałmużnę i robił gospodarzom niezłe dowcipy! Brat Alojzy Kosiba zostanie błogosławionym?
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Dla swoich biednych, czyli „paneczków”, porywał kotlety z klasztornej patelni. Kiedy musiał zwrócić komuś uwagę, robił to łagodnie, a za pół godziny przepraszał. Na modlitwie chował się pod kapturem i płakał, dlatego bracia nazywali go „szlochnicą”. Uwielbiał zdrabniać. Chodził więc na „kwesteczki” dla „klasztorku”, odmawiając po drodze „litanijki” i pijąc z gospodarzami „herbateczki”. Nic dziwnego, że szybko stał się dla ludzi braciszkiem Alojzeczkiem.
Był mistrzem w kwestarskim fachu. Z szerokim uśmiechem potrafił powiedzieć: „Poprosiłbym o jaką małą kiełbaseczkę dla klasztorku, o taką malutką, żebym się mógł nią ino dwa razy opasać i jeszcze kokardę zawiązać”*. Rzadko kiedy gospodarz był w stanie mu odmówić. Co jeszcze sprawiło, że niektórzy już za życia uznawali go za świętego?
O szewcu, co hodował zioła
Urodził się w 1855 r. w Libuszy jako Piotr Kosiba, syn Jana i Agnieszki. Gdy miał 2 lata, zmarła jego mama, a ojciec ożenił się ponownie. Z powodu trudnej sytuacji materialnej Piotr nie poszedł do gimnazjum, ale został czeladnikiem szewskim w Bieczu. Właśnie wtedy po raz pierwszy zetknął się z franciszkanami. Lubił z nimi rozmawiać i uczestniczyć w nabożeństwach. Zanim jednak poprosił o przyjęcie do zakonu, przez dwa lata pracował jako szewc w Tarnowie. Chciał finansowo wspomóc żyjące w biedzie rodzeństwo.
W końcu w 1878 r., za wolą ojca prowincjała, znalazł się w Jarosławiu, a następnie w klasztorze w Wieliczce. Przyjął imię Alojzy.
Mieszkał w malutkiej celi (którą można dziś wirtualnie odwiedzić), sypiał na gołych deskach, pisał wyłącznie gęsim piórem. Jego habit był poszarzały i połatany.
Często naprawiał braciom sandały i paski. Zajmował się też pszczołami, hodował zioła lecznicze i służył ubogim. Mimo że oni nie zawsze byli dla niego życzliwi. Braciszek zawsze prosił ich o krótką modlitwę w zamian za dary. Zdarzało się, że biedny próbował go za to Boże skąpstwo pobić albo oblać gorącą zupą.
Sposób na opornego gospodarza
Przez sporą część roku brat Alojzy pozostawał jednak w drodze, ponieważ głównym jego zadaniem była kwesta. Franciszek Chytroś, który kiedyś miał okazję mu towarzyszyć, wspominał: „W czasie naszej podróży we wszystkie wolne chwile odmawiał różaniec, a w południe Anioł Pański, nakazując jechać wozem pomału, aby konik się nie męczył. Gdzie tylko stanęliśmy, zbierała się grupka dzieci wokół Ojca Alojzego, który zawsze miał cukierki w kieszeni oraz obrazki, którymi obdarowywał, wymieniając z gromadką żartobliwe figle”.
Ten pokorny humor często pomagał mu wyżebrać dodatkowe produkty dla klasztoru i ubogich. Gdy raz za domaganie się jałmużny dostał od gospodarza w twarz, odpowiedział: „Mój dobrodzieju, to było dla mnie, a teraz proszę coś dla klasztorku”. Zdezorientowany mężczyzna obdarował go furą zboża w snopkach.
Innym razem braciszek przechodził obok ziemianina wybierającego miód z uli. Pomógł mu przy pracy, pochwalił piękną pasiekę.
– Jak już tak chwalisz z takim znawstwem, to przynieś sobie z kuchni talerz, dam ci trochę miodu – odezwał się gospodarz.
Brat Alojzy poszedł do dworku i przyniósł nie talerz, lecz miednicę.
– Proszę jaśnie pana dziedziczka, bo talerzyka nie było, więc przyniosłem miedniczkę – tłumaczył się Alojzeczek.
Dziedzic widząc w tym dowcip brata Alojzego, dał mu na miednicę cały plaster miodu razem z woskiem. Obdarowany odszedł na bok, miód z plastra wycisnął do przygotowanego słoika i gdy gospodarz przyszedł po chwili do niego, brat już słoik schował do rękawa – miał ten miód zanieść kleryczkom, a miednicę palcem wycierał i udawał, że już nie ma miodu.
– Toś już bracie, wszystek miód zjadł?
– A już, proszę jaśnie pana dziedziczka – odparł brat Alojzy z figlarnym uśmiechem.
– No jak u was w klasztorze tacy zjadacze miodu, to musicie mieć porządną pasiekę. Ile w klasztorze macie uli?
– A proszę pana dziedziczka, z tym, co jaśnie dziedziczek da, to będzie dziesięć.
Tak to brat Alojzy swym dowcipem pobudzał do większej dobroczynności. Oczywiście, przyznał się potem do niewinnego wybiegu, ale gospodarz chcąc wyjść z honorem ofiarował rzeczywiście jeden ul do klasztoru wielickiego.
Pewnego dnia brat Alojzy otrzymał od gospodyni flaszkę wina na odpust. Podziękował, włożył butelkę do kieszeni i nagle zaczął utykać na jedną nogę. Zapytany o powód odpowiedział: „Proszę łaskawej dobrodziejki, straciłem równowagę, gdyż ta flaszka tak na jedną stronę mi ciąży. Gdyby czcigodna dobrodziejka użyczyła drugiej, to by równowaga zaraz wróciła, bo mam tu po drugiej stronie płaszcza także kieszeń”. Ten dowcip jednak nie zawsze się udawał – zdarzyło się, że dla owej „równowagi” braciszek dostawał… kamień.
Między niewiastami
W swojej skromności brat Alojzy nigdy nie patrzył w twarze kobiet. Pewnego razu bracia postanowili dowcipnie przekonać się o jego cnocie.
Jeden z nich, Makary Olma, założył fartuch, na głowę narzucił kawałek materiału, złapał klasztorną gęś i zadzwonił do furty. „Braciszku, przyniosłam wam gęś na ofiarę”, powiedział Alojzeczkowi. A braciszek uradowany poczęstował „poczciwą gosposię” kawą i chlebem. Gdyby tylko spojrzał w „jej” twarz, od razu rozpoznałby współbrata.
Gdy raz podczas kwesty został zaproszony na wesele i domagano się, by zatańczył z panną młodą, braciszek znalazł inne rozwiązanie. Podszedł do kapeli i poprosił o zamianę z bębniarzem. Gdy tamten obtańcowywał panny, braciszek rytmicznie uderzał w bęben.
O mój Jezu, miłosierdzia!
Jego pobożność zadziwiała i braci, i okoliczną ludność. Każdy niewinny figiel, który przyszedł im do głowy, kończył się rozpaczą braciszka przed krzyżem. Wołał nieustannie: „O mój Jezu, miłosierdzia!”. Modlił się bez przerwy: za chorych, prześladowców, dusze w czyśćcu cierpiące, polecał sprawy chłopów.
Na przełomie 1938/1939 r. braciszek znów wyruszył na kwesteczkę. Na drugi dzień niespodziewanie wrócił do Wieliczki, mówiąc: „Będę umierał i chcę umrzeć w klasztorze”. Kilka razy dziennie się spowiadał, przepraszał braci za wszystkie przykrości, dziękował woźnicom. W końcu zaśpiewał też „Bracia patrzcie jeno” na melodię „Umarł Maciek, umarł”.
Do końca pozostał niebywale posłuszny. Na dwa dni przed śmiercią odwiedził go ojciec prowincjał. W żartach powiedział: „Bracie Alojzy, wstawaj, posłużysz mi do mszy św., bo nie mam ministranta”. A ten, mimo ciężkiego stanu, zaczął szykować się do służby.
Braciszek Alojzy zmarł 4 stycznia 1939 r. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 1963 r. 7 lipca 2017 r. papież Franciszek zatwierdził jego dekret beatyfikacyjny. Droga na ołtarze została otwarta.
Za sprawą wstawiennictwa br. Alojzego Kosiby w 2015 r. wyzdrowiała Ute Maria Frey, ofiara dawnych pseudomedycznych eksperymentów nazistowskich. Przez ostatnie 16 lat była sparaliżowana od pasa w dół, spożywała tylko pokarmy płynne i sproszkowane, cierpiała ogromny ból. Dziś może chodzić i czuje się dobrze.
W 2007 r. na podstawie jego historii powstał film pt. „Braciszek” (reż. A. Barański). Główną rolę zagrał w nim Artur Barciś.
* Cytaty pochodzą ze wspomnień zgromadzonych na stronie: http://www.bratalojzy.com.pl
Czytaj także:
„Nasi” męczennicy. Błogosławieni Michał Tomaszek i Zbigniew Strzałkowski
Czytaj także:
Polscy kandydaci na ołtarze