Rozpoczyna się to, co fascynuje tak wielu wędrowców, podróżników, białych przybyszów do amazońskiej selwy. Tajemnicza ceremonia. Odurzenie, które ma pomóc w spotkaniu na stylu światów. Ludzi i duchów. Boję się brać w udział w tym procederze.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Mam wrażenie, że ciężko napisać o nich zupełnie bez emocji. I z zachowaniem pełnego obiektywizmu. Nie, to raczej niemożliwe. Schowani w cieniu wiecznie zielonych lasów równikowych, z dziką nieufnością wobec tego, co zewnętrzne i obce. Noszący w sercach wielopokoleniowe tradycje. Ściśle chroniący własnych sekretów i tajemniczych zdolności.
Jak ma na imię? Szczerze? Nie pamiętam. Chyba Julio. Ale czy na pewno? Głowy nie dam. To zresztą najmniej istotne. Bez przebrania wygląda zupełnie normalnie. Bawełniane, mocno przybrudzone spodnie. Siedzi na plastikowym krześle. Zdjął koszulę, bo duszno. Na nagim torsie widzę jakiś wisiorek. Przyglądam się bliżej, z bezpiecznego dystansu. Tak, aby nie zauważył. To chyba jakiś ząb. Kieł? Być może jaguara. To jedyne zwierzę, którego boi się każdy Indianin. Nie dziwne. Jedynie jaguar nie ustąpi człowiekowi ze ścieżki w selwie.
Czytaj także:
Tomalik: Podróże służą napełnianiu naczynia duchowości
Julio siedzi nieruchomo. W ciszy. Do jego lepianki przez jedyne okienko wpada strużka światła. Pięknie to wygląda. Atmosfera zupełnie leniwa. Jak to zazwyczaj w indiańskiej wiosce. Osada, nad którą pieczę i nieformalną władzę sprawuje ten właśnie facet. Siedzący naprzeciw mnie. Mówi, że jest szamanem. Ale, z tego co zdążyłem się dowiedzieć, jest także wodzem, lekarzem, mędrcem, nauczycielem, mentorem. Długo by wymieniać.
– W tym lustrze widzę ich choroby… – odzywa się, wskazując na leżące na ziemi potłuczone lustereczko.
– „Ich”, czyli kogo? – dopytuję.
– No, jak to kogo? Mieszkańców wioski.
Przyglądam się z zaciekawieniem na kawałek ewidentnie dawno nie mytego szkła. Ot, zwykłe lustereczko. Prawdopodobnie jedno z niemych świadectw niegdysiejszej bytności białych w tym miejscu. Kawałek szkiełka w plastikowej ramce. Strzelam, że należał niegdyś do któregoś z europejskich eksploratorów tutejszej dżungli. Być może ten ktoś pozostawił lusterko w darze dla Indian. W końcu to dość popularny zwyczaj u poszukiwaczy przygód. Większość z nich przed zapuszczeniem się w zielony gąszcz zaopatruje się w błyszczące haczyki do łowienia ryb, długopisy, cukierki – dary dla napotkanych plemion. Najwidoczniej ten ktoś nie miał niczego podobnego. A lustereczko mogło spodobać się jakiejś wybrance wodza wioski.
– To co? Zapalimy? – pyta mnie wreszcie Julio.
– Ja raczej podziękuję… – odpowiadam nieśmiało.
… – na jego oczach pojawia się trudne do zdefiniowania zdziwienie. Dotychczas mało kto mu odmawiał. Spogląda na mojego przyjaciela – indiańskiego przewodnika, który mnie tutaj przyprowadził.
– To katolik – odpowiada przewodnik.
– Aha…
– Nie bardzo wiem, o co mu chodzi, ale przed przybyciem tutaj stwierdził, że nie będzie uczestniczył w inicjacjach – tłumaczy dalej szamanowi.
– Aha… – powtarza ze zdziwieniem. – Trudno. Zapalimy sobie sami, Antonio.
Czytaj także:
Orinoko – buzująca krew Ameryki Południowej
Rozpoczyna się to, co fascynuje tak wielu wędrowców, podróżników, białych przybyszów do amazońskiej selwy. Tajemnicza ceremonia. Odurzenie, które ma pomóc w spotkaniu na stylu światów. Ludzi i duchów. Boję się brać w udział w tym procederze. Po prostu. Coś w niej budzi we mnie lęk. Nie potrafię jakoś uwierzyć tym wszystkim, którzy twierdzą, że magia indiańskich plemion to niegroźna zabawa, którą można traktować z przymrużeniem oka.
Niebezpieczeństwo bałwochwalstwa. Łamanie pierwszego przykazania. New Age, fascynacja wschodnimi sztukami poznania, jogą, tai chi. Wróżbici, znachorzy, horoskopy. Lepiące się macki otaczają coraz szczelniej. Ze wszystkich sił. Łatwo ulec. Bez dwóch zdań. I nie piszę tu o nich. O Indianach. Oni szukają Prawdy na swój sposób. Są w tym uczciwi. Chodzi mi raczej o nas. Ludzi, którzy noszą na piersiach krzyżyki, szkaplerze i inne znaki pewnej tożsamości. O nas, którzy trafiają do innego, egzotycznego świata.
To trudny temat. I, co tu ukrywać, dość kontrowersyjny. Wnioskuję to choćby po czytelniczych komentarzach dotyczących książki, w której poruszyłem wspomnianą wyżej historię. Deprecjonujące fakt, że nie chciałem brać udziału w „zabawie”. Że odmówiłem. A do tego, że miałem czelność podzielić się wątpliwościami z Czytelnikami. Temat ewidentnie denerwuje. Nie pomaga również podczas występów, gdy zdarza się, że po poruszeniu tego tematu salę opuści kilkoro widzów.
Gdy szaman kończy ceremonię, pojawia się szansa, by wejść do chaty z powrotem. I rozejrzeć się dokoła. W jednej chwili próbuję zapamiętać jak najwięcej szczegółów lepianki, w której się znalazłem. W rogu walają się zdezelowane buty. Na chybotliwej szafeczce ułożone drobiazgi. Dostrzegam aluminiową łyżkę. Plastikowe wiadro. Imitację kuchni, a na niej dwa blaszane gary. Przez środek izdebki przebiega poprzeczne drewniane mocowanie. A na nim chusty, spodnie, jakaś szmata. Łachmany. Hamaki. U nas takie miejsce nazwalibyśmy najpewniej lepianką przybłędy. Tutaj zaś to chata jednej z najważniejszych osób wioski.
Tak wygląda chata jednego z ostatnich (jeśli nie ostatniego) szamanów plemienia Piaroa. Póki co nie mającego następcy. Młodzi, kilkunastoletni chłopcy wolą chipy, colę i grę na PlayStation w mieście. W roli szamana, wodza wioski, nauczyciela i mentora raczej się już nie widzą. Gdy Julio umrze, wioska nie będzie już miała czego szukać w selwie nad Orinoko. Będzie musiała wracać do miasta. Już na stałe.
Czytaj także:
Jak Indianie (z)rzucili się na pomoc Irlandczykom?