Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
„Oddychaj. Pamiętaj, żeby oddychać. Nie bój się. Zapewniam cię, że nic nowego nie wymyśliłeś. Spokojnie”. Wielokrotnie uspokajam w ten czy podobny sposób penitentów, którzy klękając przy kratkach konfesjonału zdradzają symptomy stanu przedzawałowego wywołanego stresem, jaki powoduje w nich konieczność przystąpienia do spowiedzi.
I niekoniecznie chodzi tu tylko o wystraszone i stremowane dzieciaki, ale także o ludzi całkiem dorosłych, poważnych, poukładanych. Szkoda mi ich. Szkoda, żeby przez nerwy „przegapili” to, co w sakramencie pokuty i pojednania jest najważniejsze i najpiękniejsze.
Zazwyczaj taki uspokajający wstęp pomaga i wtedy człowiek ma szansę otworzyć się na jedno z najpiękniejszych doświadczeń, jakim jest czuły dotyk miłosiernego Boga. Po to przecież siadam w konfesjonale. Czasem „poszerzam” ten wstęp o krótką „katechezę” o spowiedzi i niejednokrotnie mam wrażenie, że to najlepsza i najpotrzebniejsza „nauka”, jaką mogę dać temu człowiekowi, który właśnie przyszedł pojednać się z Bogiem.
A brzmi ta „katecheza” mniej więcej tak:
Nie przejmuj się księdzem
Nie bój się księdza, bo on jest nieważny. Może być młody albo stary. Naprawdę mądry albo niezbyt rozgarnięty. Może być świętym, a może być grzesznikiem dużo gorszym od ciebie. Może być sympatyczny, a może być ostatnim gburem. Może być uważny i rozumiejący, a mogą go akurat boleć zęby i nie będzie w stanie z siebie wykrzesać ani odrobiny empatii.
Nieważne. Nie przejmuj się księdzem, bo nie o niego chodzi. Nie przejmuj się tym, co może o tobie pomyśleć, bo najprawdopodobniej nie zrobią na nim większego „wrażenia” twoje grzechy – słyszał je już wiele razy. A nawet, jeśli z jakichś powodów potraktuje cię nieprzyjemnie, to „miej w nosie”, bo ostatecznie nie z nim przyszedłeś się spotkać.
Tak naprawdę przez tego księdza (choć może to być „narzędzie” toporne i mało przyjemne w kontakcie) słucha cię przecież Jezus. To do Niego przyszedłeś. A On zawsze przyjmuje cię z miłością. On tu na ciebie czekał. Nie mógł się doczekać, aż przyjdziesz, aż wrócisz do Niego. On, Jezus, na wszelkie sposoby próbował cię tu przyprowadzić. I oto jesteś. W Bogu już jest radość, że przyszedłeś. Tobie wydaje się, że „najgorsze” (czyli wyznanie grzechów) jeszcze przed tobą, a On już świętuje wasze pojednanie.
Wyznanie szczere (d)o bólu
Powiedz swoje grzechy konkretnie. Maksymalnie konkretnie, ale bez zbędnych szczegółów. To trochę jak u lekarza. Jeśli wejdziesz i powiesz: „Panie doktorze, źle się czuję”, to przed lekarzem długa droga, zanim zdoła ci skutecznie pomóc. Jeśli natomiast powiesz: „Boli mnie tu i tu, w tym konkretnie miejscu, kiedy robię to i to”, wówczas lekarz może działać dużo szybciej i skuteczniej.
Tutaj lekarzem jest Chrystus. On oczywiście zna twoje serce, wie gdzie i jak bardzo jesteś poraniony grzechem. To nie jest dla Niego tajemnicą. Ale chodzi o to, na ile ty otworzysz to „miejsce” przed Bogiem, na ile Go tam „zaprosisz”, na ile pozwolisz Mu działać w konkretnych sprawach i wymiarach twojego życia.
Szczerość tego wyznania jest sprawą zasadniczą, bo Bóg szanuje twoją wolność i choć chciałby, to nie ruszy miejsc, które sam przed Nim ukrywasz – choć o nich wie.
Nauka? Niekoniecznie
Wiele osób skupia się na „nauce”, jaką da im spowiadający ich kapłan. To zrozumiałe, bo ten moment spowiedzi jest najbardziej „interakcyjny”. Ale warto pamiętać o kilku rzeczach:
Nauka czy rada (to, co powie ci ksiądz po wyznaniu przez ciebie grzechów) nie jest wcale najważniejszą częścią spowiedzi. Najważniejsze będzie za chwilę i nazywamy to rozgrzeszeniem. Nic się nie stanie, jeśli spowiednik tej rady nie udzieli.
Weź pod uwagę, że jeśli jest to spowiednik przypadkowy, to on cię praktycznie zupełnie nie zna i ciężko będzie mu poradzić ci jakoś bardzo precyzyjnie, skoro nie wie tak naprawdę kim jesteś i jak żyjesz (próbą zaradzenia temu jest oczywiście wspomnienie na początku kim jesteś i ile masz lat, ale – umówmy się – to naprawdę niewiele).
Pewnie, że spowiednikowi towarzyszy łaska Ducha Świętego, który mu „podpowiada” (wiele zależy od tego, na ile on sam jest na to działanie Ducha otwarty i wsłuchany w Jego głos), ale ta łaska jakoś „zakłada naturę”, czyli bazuje też na ludzkiej wiedzy i rozpoznaniu sytuacji.
Jeśli oczekujesz rad konkretnych i „długoterminowych”, to czas pomyśleć o znalezieniu sobie stałego spowiednika, czy wręcz kierownika duchowego (choć nawet gdyby była to jedna i ta sama osoba, to dobrze jest rozdzielić te dwa wymiary – spowiedzi i kierownictwa). Takiemu stałemu spowiednikowi, u którego pojawiasz się regularnie, i który dzięki temu zna ciebie oraz twoją duchową drogę i zmagania coraz lepiej, łatwiej będzie dawać ci „spersonalizowaną” i odpowiadającą twoim aktualnym potrzebom naukę, niż przypadkowemu księdzu przy przypadkowej spowiedzi.
Jeśli jednak już ten „przypadkowy” spowiednik zdecyduje się dać ci jakąś „naukę”, to z jednej strony staraj się przyjąć ją z otwartym umysłem i sercem – nieraz Pan Bóg mówi nam bardzo ważne rzeczy właśnie przy takich okazjach, choć w pierwszej chwili mogą się nam wydać banalne lub „nietrafione”. Z drugiej jednak pamiętaj też, że jest to pewna przestrzeń do dialogu. Nie chodzi tylko o to, że po wypowiedzeniu grzechów masz wysłuchać, co ksiądz myśli na ten temat, ale możesz się też odezwać, wejść w dialog, coś wyjaśnić, o coś dopytać, powiedzieć o swoich ewentualnych wątpliwościach.
Tak czy owak, najważniejsze następuje dopiero zaraz, bo najważniejsze, najmądrzejsze i najpiękniejsze, co jako spowiednik mam ci do powiedzenia zaczyna się od słów „Bóg, Ojciec miłosierdzia…”.
Sakrament, czyli: co robi Bóg?
Spowiedź to sakrament, czyli działanie Boga poprzez widzialne znaki i słowa. Dobrze jest pamiętać, że spowiedź to tylko część (najistotniejsza, ale jednak tylko część tego sakramentu). On się zaczyna od rachunku sumienia (dobrze, żeby był on poprzedzony lekturą lub słuchaniem Słowa Bożego), dalej rozwija się we wzbudzonym przez ciebie akcie żalu za grzechy, w postanowieniu poprawy (oby jak najbardziej konkretnym), wreszcie dochodzi do punktu kulminacyjnego w spowiedzi zakończonej rozgrzeszeniem.
Ale potem trwa jeszcze, gdy pokutujesz i podejmujesz próbę zadośćuczynienia Panu Bogu i bliźnim, których twoje grzechy skrzywdziły. To wszystko razem w szerokim sensie stanowi sakrament pokuty i pojednania.
Teraz jednak skupmy się właśnie na jego punkcie kulminacyjnym. Na ten istotny moment składają się słowa formuły rozgrzeszenia i dwa towarzyszące jej gesty. Najpierw słowa:
„Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Penitent odpowiada: „Amen”.
Można by tej krótkiej formule poświęcić cały osobny artykuł, gdyż zawiera w sobie skondensowany ogromny ładunek treści. Warto ją „wziąć na warsztat” podczas osobistej modlitwy. Przemedytować, porozmyślać nad tym tekstem, nad każdym jego sformułowaniem z osobna. Bardzo polecam!
Pierwszym z gestów jest wyciągnięta nad penitentem podczas wypowiadania słów rozgrzeszenia ręka spowiednika. W konfesjonale za kratkami rzadko ten gest widzimy, ale dobrze o nim wiedzieć. Co on wyraża? Mówi o ręce Boga, która wyciąga się nad tobą, by cię chronić i przygarniać. Jak tata kładzie dłoń na główce swojego maleńkiego dziecka, by je uspokoić i dać mu poczucie bezpieczeństwa, tak Bóg, twój Ojciec chce, by kapłan w Jego imieniu wyciągnął nad tobą rękę, by ci powiedzieć także tym gestem, że ty jesteś Jego, że On cię nie wypuszcza ze swojej ręki, nie wyrzeka się ciebie.
To samo – tylko jeszcze „mocniej” – wyraża znak krzyża, który kapłan czyni nad nami na końcu (wtedy i my czynimy go na sobie) i na koniec mówimy „Amen” – „Niech tak będzie!”. Znak krzyża, znak Boga, znak nieodwołalnego Przymierza, jakie Bóg zawarł z nami przez krew swego Syna, znak ceny, jaką za nas zapłacił. Ty przed chwilą wyznałeś wszystkie swoje grzechy, czyli to wszystko, czym Boga zdradziłeś, odepchnąłeś, czym się od Niego odciąłeś i odgrodziłeś.
A Bóg czyni nad tobą swój znak. Mówi ci w ten sposób: „Jesteś mój! Jesteś moja! Nieodwołalnie. Żaden twój grzech, żadna twoja zbrodnia, cokolwiek byś zrobił nawet najgorszego, najbardziej obrzydliwego, podłego nie jest w stanie sprawić, bym ja z ciebie zrezygnował. Nic i nigdy!”.
Pokuta – idziemy dalej
Jeśli pozwolimy sobie tak przeżyć spowiedź – jako doświadczenie bezwarunkowej miłości do nas – to przestaniemy też traktować pokutę jako „spłatę długu”. Odkryjemy, że jest ona po prostu pierwszym krokiem na drodze ku dobru, ku kochaniu Boga i ludzi, który to krok Kościół podpowiada nam przez kapłana. A za nim przyjdą następne i następne. Oby!
Bo przecież wszyscy chyba wiemy, a przynajmniej przeczuwamy, że to, co tak naprawdę skutecznie nas zmienia, to nie strach, nie dobre postanowienia i chęci, nawet nie wysiłek i samozaparcie, ale… doświadczenie bycia kochanym.
Ktoś, kto wie, że jest kochany, staje się zdolny do niesamowitych rzeczy. Bo ma dla kogo je robić. Ma się dla kogo starać. Ma dla kogo żyć.