Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Ignacy Antiocheński: Jestem Bożą pszenicą
Ignacy, znany również jako Teofor (tj. Niosący Boga) był trzecim z kolei – po samym św. Piotrze Apostole i św. Ewodiuszu – biskupem Antiochii Syryjskiej.
W starożytności Antiochia (dziś Antakya w Turcji) stanowiła jeden z najważniejszych ośrodków handlowych, politycznych, kulturalnych i religijnych basenu Morza Śródziemnego. Nic dziwnego, że podczas prześladowań za panowania cesarza Trajana zwrócono na niego uwagę, aresztowano i skazano na śmierć.
Ponieważ nie był obywatelem rzymskim i nie przysługiwała mu w miarę humanitarna śmierć przez ścięcie mieczem, miał zostać rozszarpany przez dzikie zwierzęta. Wyrok miał zostać wykonany jednak nie na miejscu, w Antiochii, ale w samym Rzymie. Przerwy w długiej i uciążliwej dla starego człowieka (miał mieć wówczas już około 80 lat) podróży wykorzystał na napisanie serii listów do wspólnot chrześcijańskich, które znał lub które mijał w drodze do Rzymu.
To, co uderza w listach Ignacego podążającego na męczeńską śmierć, to brak użalania się nad swoim losem, brak pretensji do kogokolwiek. Brak piętnowania rzymskiego imperium i prześladowców.
Znajdziemy w nich natomiast zachwyt Kościołami, do których i o których pisze – zachwyt wiarą ludzi, braterską wspólnotą, wdzięczność za życzliwość, której od nich doznał. Swoją zbliżającą się śmierć między pazurami i zębami dzikich zwierząt widzi jako… proces mielenia ziarna, by mogło stać się mąką, z której powstanie chleb na… Eucharystię.
„Pozwólcie mi się stać pożywieniem dla dzikich zwierząt, dzięki którym dojdę do Boga. Jestem Bożą pszenicą. Zostanę starty zębami dzikich zwierząt, aby się stać czystym chlebem Chrystusa”. Chrześcijan z Rzymu prosi w liście do nich, by nie starali się o jego uwolnienie, nawet gdyby po przybyciu na miejsce zmienił zdanie. Chce odejść, jest gotów. Pisze: „Jedynie woda żywa przemawia do mnie z głębi serca i mówi: Pójdź do Ojca”.
Złoty „tatuaż” na sercu męczennika
Ignacy ginie na rzymskiej arenie (prawdopodobnie w Koloseum) około 107 roku. Tyle historia, którą poznajemy z zachowanych listów Ignacego, i którą przekazują nam w swoich pismach św. Polikarp, św. Ireneusz, Orygenes, Euzebiusz z Cezarei, św. Jan Chryzostom i św. Hieronim. A teraz legenda…
Wedle legendy (przekazanej przez tradycję wspólnoty chrześcijańskiej w Rzymie), kiedy współwyznawcy przyszli odebrać z areny ciało Ignacego, znaleźli je z klatką piersiową rozpłataną pazurami dzikich zwierząt w taki sposób, że widać było serce męczennika. A na sercu… wypisane złotymi literami imię „Jezus”.
Gadająca głowa
W nas w tym momencie budzi się oczywiście racjonalny sprzeciw. Wszystko pięknie, ale nie da się mieć – nawet przy dzisiejszej technice – tatuażu (w dowolnym kolorze) na mięśniu sercowym. No po prostu się nie da. A co dopiero w starożytności! Wolne żarty.
Ewentualnie uśmiechamy się z politowaniem nad wyobraźnią rzymskich chrześcijan z początku II wieku. Ta sama wspólnota przechowała zresztą w swojej pamięci opowieść o tym, że głowa św. Pawła Apostoła, brutalnie oddzielona od ciała ciosem miecza (ten był obywatelem rzymskim, więc proszę bardzo) około 66 roku, spadając z kolumny, której użyto zamiast katowskiego pnia, miała jeszcze trzykrotnie odbić się od ziemi, wypowiadając za każdym razem po hebrajsku imię „Jeszua”…
Mniemane miejsca owych trzech odbić, z których wytrysnęły trzy źródła (a jakże!), można dziś oglądać w opactwie Tre Fontane (nomen omen: Trzy Źródła) na obrzeżach Wiecznego Miasta. Równie dobra, albo jeszcze lepsza historia niż ta z sercem Ignacego, nie?
Nie tacy naiwni?
Możemy oczywiście uznać rzymskich chrześcijan z początku II wieku za niepoprawnych bajkopisarzy, romantyków, ludzi o wybujałej fantazji, albo najzwyklejszych naiwniaków. Tyle, że…
Warto wziąć pod uwagę, że oni (ci rzekomi bajkopisarze i naiwniacy, niby to łykający jak przysłowiowa gęś przysłowiowe kulki opowiastki o złotych napisach na sercu i gadających głowach odciętych od ciała) mieli dużo częściej okazję widywać rozpłatane klatki piersiowe i odcięte głowy niż my. I pewnie z grubsza orientowali się, na co te sponiewierane organy stać, a na co nie, i czego zasadniczo można się po nich spodziewać.
Niemożliwe niemożliwemu nierówne
Jeśli przestaniemy patrzeć na nich jak na pobożnych półgłówków i z politowaniem machać ręką na ich nieprawdopodobne opowieści, to może uda nam się dobrnąć do dalszej części tej tradycji. A twierdzi ona, że… (oczywiście brak na to historycznych źródeł, ale jakby nie o kronikarską prawdę w tej tradycji chodzi), że to właśnie mały Ignaś był tym szczęśliwym dzieckiem, które pewien wędrowny rabbi postawił kiedyś przed swoimi skłóconymi uczniami i – przytuliwszy je – tłumaczył, że „kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał” (Mk 9,36).
Jeśli pójdziemy tym samym biblijnym tropem, śledząc trajektorię lotu Pawłowej głowy, to w końcu trafimy na zdanie, które jej właściciel napisał w swoim Pierwszym Liście do Koryntian: „Nikt nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: «Panem jest Jezus»” (1 Kor 12,3). No i wtedy już zaczynamy coś rozumieć, zamiast podśmiewać się z rzekomej naiwności pobożnych opowiastek.
Jeśli ci ludzie zdecydowali się odpowiadać takie niemożliwe historie, jakie otrzymaliśmy po nich w spadku, to nie z nadmiaru fantazji, ale dlatego, że dzięki Słowu Boga sami otrzymali zdolność widzenia (nawet dramatycznie brutalnej) rzeczywistości w normalnie niemożliwy dla człowieka sposób. A złoty napis na sercu i gadająca odcięta głowa to jedynie próba ubrania tego doświadczenia w jakiś plastyczny obraz i… w sumie „pikuś” w porównaniu do zdolności takiego przeżywania życiowych dramatów.
Zatęsknić za „niemożliwym”
Kiedy to do nas dotrze… Może nawet sami zatęsknimy za tym, aby i nas Jezus tak przytulił, żeby na naszym sercu (nawet jeśli rozorają je dzikie bestie) błyszczało Jego imię? I żeby z naszych ust (choćbyśmy tracili głowę) wydobywało się Jego imię zamiast przekleństw na wszystko i wszystkich…
A przy okazji może uda nam się w którymś momencie pojąć i nauczyć, że to, co dawne, pozornie naiwne, albo po prostu nieprzystające w pierwszych momencie odbioru do naszej wrażliwości i sposobu myślenia, niekoniecznie musi być głupie.
Oczywiście „nie wszystko złoto…”
Takich legend o świętych w ciągu wieków powstało na pęczki. Autor tego tekstu przepada na przykład za historią o św. Dionizym, który grzecznie zabrał swoją głowę z miejsca egzekucji i przespacerował się z nią jeszcze kilka kilometrów zanim padł, powierzywszy ją w dobre ręce.
Oraz o dominikańskich braciach, którzy powtórzyli ten numer grupowo kilka wieków później. Oczywiście nie wszystkie te podania są równie głębokie. Część trąci dość prostym (a czasem wręcz prostackim) moralizatorstwem. Nieraz za ową spektakularną „cudownością” nie stoi już dużo więcej treści.
Ale zawsze warto przyjrzeć/przysłuchać się im nieco uważniej. A wtedy być może jakieś miłe anielątko (albo po prostu ta część nas, która ma więcej kontaktu z dziecięcą zdolnością do zdumienia) przyniesie nam kosz pożywnych owoców z rajskiego ogrodu, jak narzeczonemu pewnej Dorotki, który nie dowierzał w owego ogrodu istnienie i (w związku z tym) w Dorocine szanse na dotarcie do niego… Ale to już kolejna naiwna opowiastka z antologii bajek dla grzecznych katolickich dzieci. Albo nie.