separateurCreated with Sketch.

„Przede wszystkim byłem wierzącym”. Duchowy testament Witolda Pileckiego i książeczka, która dawała siłę

Mural z Witoldem Pileckim na ścianie bloku na Ursynowie w Warszawie
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Zamordowany w mokotowskim więzieniu 25 maja 1948 r. po ponad roku sadystycznych tortur. „Starałem się tak żyć, abym w godzinie śmierci mógł się raczej cieszyć niż lękać” – wydrapał za Tomaszem á Kempis na ścianie więziennej celi.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Pilecki. Nazwisko, które zna cały świat. Jedyny człowiek, który zgłosił się jako ochotnik do obozu koncentracyjnego. Brytyjski historyk Michael Foot zaliczył go do grupy „sześciu najodważniejszych ludzi ruchu oporu II wojny światowej”.

„Przede wszystkim byłem wierzącym”

„Jest zawsze pewna różnica pomiędzy powiedzeniem, że się zrobi, a samym dokonaniem tego. Dawno już, przed laty, pracowałem nad tym, żeby te dwie rzeczy spajać w jedną całość. Lecz przede wszystkim byłem wierzącym i wierzyłem, że jak Bóg zechce pomóc, to wyjdę na pewno” – meldował Witold Pilecki tuż przed planowaną ucieczką z obozu po dwóch latach i siedmiu miesiącach spędzonych w Auschwitz.

We wspomnieniach świadków życia Pileckiego powraca jako kwestia fundamentalna w dawaniu świadectwa i formowaniu charakteru zgodność słów z czynami i przewaga działań nad deklaracjami. To był rdzeń jego osobowości, ukształtowany nie tylko przez etos harcerski i żołnierski, ale przede wszystkim przez systematyczną formację duchową.

Nie czynił z niej manifestu, nie modlił się na pokaz, nie zawstydzał formatem swojej duchowości. Był skierowany do wewnątrz, skupiony na relacji z Bogiem. To, co dawał światu, ludziom, z którymi żył i pracował, wynikało z tego wewnętrznego, nieustannego  przebywania w Bogu i z Bogiem. Miłość do drugiego człowieka, ewangeliczną, wyrażał w stopniu heroicznym.

We wspomnieniach o rotmistrzu powraca taka relacja z Auschwitz. Była zima, Pilecki chorował, trawiła go gorączka dochodząca do 39 stopni. W tym czasie Niemcy zarządzili zbiorowe odwszawianie. Wszyscy musieli rozebrać się do naga. Najpierw przejść, nago, z baraku do innej sali, a potem siedzieć w mroźnej sali, wciąż bez ubrań, przez całą noc. W raportach rotmistrz napisał:

„Rano rozdano nam ubrania i pognano na wiatr i mróz przez plac do bloku 3a. Płaszcz swój oddałem choremu wtedy również Antkowi Potockiemu. Ta noc mnie wykończyła”.

Testament duchowy

W duchowej formacji nie prowadził się sam, czerpał od najlepszych. Córka rotmistrza, pani Zofia Pilecka-Optułowicz, wspominała:

„Na jednym z ostatnich posiedzeń, gdy już było wiadomo, że zginie, ojciec dał mamie mały metalowy grzebyk i powiedział, żeby koniecznie kupiła książkę Tomasza á Kempis O naśladowaniu Chrystusa. Chciał, żeby mama codziennie czytała nam fragmenty tej cudownej książeczki. «To ci da siłę» – powiedział do niej. Bardzo sobie cenię tę książeczkę i przez cały czas ją czytam. Jest to także testament dla mnie”.

Świadkowie, którzy widzieli spacerującego po więziennym spacerniaku skatowanego rotmistrza Pileckiego, sinego i obolałego od uderzeń, twierdzili, że jego twarz jego była „bardzo opromieniona”.

Od nienawiści ocal nas, Panie…

Zachowały się w świadectwach informacje o tym, że w latach 1946-47, a więc jeszcze przed aresztowaniem, gdy po zakończeniu wojny próbował odnaleźć się w nowej sytuacji politycznej, przychodził do kościoła Zbawiciela w Warszawie.

Widziano go pogrążonego w modlitwie przed ołtarzem św. Ekspedyta, patrona spraw pilnych i beznadziejnych. Syn rotmistrza, Andrzej Pilecki, zapamiętał, że ojciec modlił się o nawrócenie wrogów i nie chował nienawiści.

„Wiem, że przynajmniej jednego człowieka udało mu się nawrócić. W więzieniu przy ul. Rakowieckiej był kryminalista, który roznosił jedzenie innym więźniom. Kiedy przynosił do celi posiłek ojcu, ten był zatopiony w tak głębokiej modlitwie, że nawet tego nie zauważał. Postawa religijna mojego ojca tak mocno wpłynęła na tego kryminalistę, że po wyjściu z więzienia porzucił dotychczasowy sposób życia, stał się człowiekiem wierzącym i postanowił pomagać innym. Po latach go spotkałem” – opowiadał w jednej z książek.

Świadectwo w codzienności

„Widziałem takich (szczególnie mężczyzn), którzy niby są wierzący, a wstydzą się wyraźnie przeżegnać i robią coś w rodzaju namiastki znaku krzyża. Jest to doskonały przykład psychozy wstydu i lęku – żeby jakiś bałwan z tłumu – kolega – nie «podeśmiał». […] Wcale nie znaczy to, że chciałbym siebie ponad innych wynieść – Przeciwnie! Chciałbym wstrząsnąć każdym, żeby z tego dorośniętego tylko do pewnego znormalizowanego poziomu – tłumu, wystrzeliły, jeśli nie można wszędzie – to przynajmniej tu i ówdzie – pędy myśli, czynu” – pisał Witold Pielecki.

Sam był w tym dawaniu świadectwa wzorem. Ci, którzy poznali go w Auschwitz wspominali, że ich pierwszą myślą przy poznaniu go była ta, że do obozu trafił kolejny kapłan. Szybko budził zaufanie. By móc brać udział w życiu religijnym od razu poszukał kapłanów, którzy w obozie, z narażeniem życia, sprawowali sakramenty.

„Poznałem w Oświęcimiu paru dzielnych księży, m.in. ks. 87, który był kapelanem naszej organizacji. Mieliśmy zakonspirowane od niepożądanych oczu nabożeństwa i spowiedzi. Komunikanty otrzymywaliśmy od duchowieństwa z wolności dzięki kontaktom z ludnością spoza obozu” – pisał.

Doświadczał też tajemnicy Bożej mocy, w której mają udział męczennicy za wiarę. Chucherka, o których nigdy nie pomyślelibyśmy, że ich wątłe ciała wytrzymają zadawany z nienawiści ból. A jednak ta moc przychodzi i uzdalnia. I jest i pozostanie tajemnicą, której źródło bije w Jezusowych ranach.

„Nastąpiło niejako rozdwojenie. Wtedy, gdy ciało było stale udręczone, duchowo człowiek czuł się czasami – nie przesadzając – wspaniale. Zadowolenie zaczęło się gnieździć gdzieś w mózgu, tak z powodu przeżyć duchowych, jak i z powodu ciekawej gry, czysto intelektualnej, którą prowadziłem” – raportował po zakończeniu wojny.

Modlitwa w Auschwitz

Do obozu przyjechał w nocy z 21 na 22 września 1940 r. w tzw. drugim transporcie warszawskim, jako Tomasz Serafiński. Dostał numer 4859 i po niedługim czasie stał się głównym organizatorem konspiracji w obozie. Do zorganizowanej przez niego siatki nazwanej ZOW, czyli Związek Organizacji Wojskowej, należeli między innymi: Stanisław Dubois, Xawery Dunikowski i Bronisław Czech.

„Około 10 wieczór (godzina 22.00) pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu. Słychać było krzyki, wrzask, otwieranie wagonów, ujadanie psów. To miejsce we wspomnieniach moich nazwałbym momentem, w którym kończyłem ze wszystkim, co było dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba gdzieś poza nią. Zbliżaliśmy się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu drutów, na której widniał napis Arbeit macht frei. Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć.

W świetle reflektorów, przy pomocy bicia pałkami, opróżnia się wagony. Krzyki Niemców, jęki bitych i szczutych psami więźniów, strzelanina – wydawało mi się, że znalazłem się w piekle” – pisał po zakończeniu II wojny światowej w słynnych Raportach.

Dopiero po ubeckich przesłuchaniach na Rakowieckiej zobaczył, że piekło ma twarz i ręce polskich oprawców na usługach Moskwy. „Oświęcim przy nich to była igraszka” – wyznał żonie.

Bądź wola Twoja…

Z relacji i zachowanych listów wiemy, że lubił pielgrzymki. Co ciekawe, nie pielgrzymował w żadnych intencjach! Nie wyznaczał panu Bogu zadań do wykonania, ani nie obarczał go prośbami.

„Co do intencji, o którą pytasz, to nie uważam za właściwe pertraktować z P. Bogiem w kupiecki sposób, to znaczy: «Ja dla Ciebie Boziu pójdę do Kalwarii, a Ty mnie za to daj to i tamto». Lecz wprost uważam, że tych kilka dni i trochę zmęczenia przyniesionych w ofierze jest bardzo małą cząstką wdzięczności za wszystko co od Boga mam.

Za słońce, kwiaty, lasy, za przyjemne i przykre, które znosząc staję się lepszym i najwięcej za to zrozumienie właśnie tego, że i przyjemność i zmartwienie w gruncie rzeczy jest dobre, a nie tak, jak tylko niektórzy z musu powtarzają, że «za wszystko trzeba dziękować Bogu», ja to robię z przekonania” – pisał w kwietniu 1924 r. w liście do swojej pierwszej miłości, Kazimiery Daczówny, po pielgrzymce do podwileńskiej Kalwarii.

Namalować Maryję

Witold Pilecki modlił się portretując Matkę Bożą i świętych. Miał niewątpliwy talent, w 1922 r. podjął studia na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie jako nadzwyczajny słuchacz Wydziału Sztuk Pięknych. Z powodu finansowych trudności rodziny musiał je przerwać, ale zamiłowanie do pędzla pozostało.

„W Sukurczach były duże, nieekonomiczne okna. Żeby było cieplej, dwa z nich zostały zamurowane. Ojciec namalował tam z jednej strony Matkę Boską karmiącą w błękitach, a z drugiej strony Świętą Rodzinę w brązach” – wspominał syn, pan Andrzej Pilecki.

Z dwóch obrazów religijnych, które do dzisiaj znajdują się w kościele w Krupie, a zostały podarowane przez Pileckiego, jeden jest autorstwa rotmistrza. To św. Antoni z Padwy.

Aresztowanie i tortury

Po upadku Powstania Warszawskiego Pilecki trafił jako jeniec do niemieckiego oflagu Murnau. W połowie 1945 r., gdy wojna w Europie dobiegła końca, wyjechał do Włoch, gdzie stacjonował II Korpus Polski pod dowództwem gen. Andersa. Tam został oficerem II Oddziału Sztabu.

W październiku 1945 r. przerzucono go do Polski z zadaniem gromadzenia informacji na temat sytuacji w kraju pod rządami komunistów. Jego misję przerwała jednak bezpieka, która wpadła na jego ślad.

W maju 1947 r. Pilecki został aresztowany i poddany okrutnemu śledztwu. Syn Tadeusza Płużańskiego tak scharakteryzował relacjonowane przez ojca tortury wobec Pileckiego: „Był torturowany wręcz barbarzyńsko: zdarto mu paznokcie z nóg, miażdżono mu jądra, nadziewano go na nogę od stołka. Katowany był w sposób nieludzki”.

Umieranie z Chrystusem

Skazani na śmierć w peerelowskim więzieniu nie mieli żadnych praw. Więzień wprowadzany był do małego pomieszczenia, stawał na schodku, a wtedy padał strzał w tył głowy. Nie było plutonu egzekucyjnego. Do Pileckiego strzelił Piotr Śmietański, nazywany "Katem z Mokotowa". Był 25 maja 1948 r., godz. 21.30.

 „Człowiek w ostatnich chwilach swego życia, jeśli się zechciał zwierzyć szczerze, przyznał zawsze, że tylko to po nim zostało na ziemi wartością trwałą i pozytywną, co dać potrafił z siebie innym ludziom – w tej lub też innej formie. A iluż takich było, co przed śmiercią dopiero stwierdzić zdolni byli, że przez swe całe życie – wciąż oszczędzając serca innym – nie dali nikomu właściwie nic i teraz, odchodząc z ziemi – za sobą zostawili pustkę, a serce, które się wkrótce już tylko w bryłę miało zmienić, w rzeczywistości nieczułą bryłą przez całe życie było” – pisał we wstępie do Raportów. I w tym samym fragmencie, przywołując naukę z rekolekcji ks. Jana Ziei:

„A, że swe serce daję, jak mi powiedział jeden z przyjaciół… Gdybyż tak było! Gdybyż swe serce można było dać w ten sposób i dać je wszystkim ludziom. I gdybyż z tego wynikła dla nich jakaś prawdziwa korzyść… Serca bym nie żałował”.

Korzystałam z książek:
W. Pilecki, „Raport 1945”,
A. Cyra, „Ochotnik do Auschwitz”,
A. Pilecki, M. Krzyszkowski, B. Wasztyl, „Pilecki: śladami mojego taty”
,
Z. Pilecka-Optułowicz, „Mój ojciec”
,
A. Mandrela, „Duchowość i charakter Witolda Pileckiego
”.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.