separateurCreated with Sketch.

Uwięzieni w słowach rodziców. Jak uwolnić się od zaklęć, które rzucono na nas w dzieciństwie? [wywiad]

ojciec strofuje córkę podczas rodzinnej kłótni
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
„Bądź grzeczna”, „Nie wydziwiaj”, „Nie rób kłopotu”… Które z tych zaklęć rzucono na ciebie w dzieciństwie? Psychoterapeutka tłumaczy, jak wyjść z klatki krzywdzących słów, które usłyszeliśmy od rodziców.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Słowa mają moc, są jak zaklęcia. Mogą odebrać głos, bo "dzieci i ryby głosu nie mają". Mogą zamrozić emocje, bo "chłopaki nie płaczą". Mogą zasłonić potrzeby – "nie rób kłopotu". Mogą zabrać odwagę wyrażania siebie, gdy wciąż słychać "nie wydziwiaj". Mogą uśpić w nas życie na długie lata. 

Z Agnieszką Kozak – psychologiem, psychoterapeutką, trenerką komunikacji oraz autorką książki Uwięzieni w słowach rodziców rozmawiamy o mocy słowa i o tym, jak uwolnić się od mocy zaklęć z przeszłości.

Magdalena Prokop-Duchnowska: W swojej książce napisanej razem z Jackiem Wasilewskim piszecie, że: Słowami ubieramy człowieka albo w siłę i poczucie własnej wartości, albo w oczekiwania społeczne, które wynikają z lęku przed oceną. Aż trudno uwierzyć, że słowa mają taką moc!

Agnieszka Kozak: Kiedy przychodzimy na świat, nasz umysł jest jak pusta kartka – czysty i chłonny. To dorośli, a w szczególności rodzice, kierując do nas konkretne słowa, zapisują na tej kartce scenariusz naszego życia i rolę, jaką mamy w nim odegrać.

Niestety, często jest to rola wynikająca bardziej z ich wyobrażeń o nas niż z tego, kim faktycznie jesteśmy. Ta rola przylega do nas – czasami na całe życie – i nie widzimy, że żyjemy w więzieniu oczekiwań innych, uważni na to, by wszyscy wokół byli zadowoleni.

Jakie słowa niszczą, a jakie budują?

Dziecko, które dorasta wśród komunikatów: słyszę cię, widzę twoje talenty, urzeka mnie jak odkrywasz świat jest – słowo po słowie – ubierane w tożsamość, której źródłem jest poczucie własnej wartości. Czuje się ważne i przyjęte takie, jakie jest. Ma pewność, że jego „jestem” może być uwzględniane i zasługuje na szacunek i miłość – z samego faktu, że jest.

Z kolei dziecko, które słyszy w kółko: nie wydziwiaj, nie rób kłopotu, przez ciebie umrę, nabawię się nerwicy – przestaje wierzyć, że jest wystarczające, że może być kochane i przyjęte. W jego głowie powstaje negatywny zapis mówiący o tym, że jest dla rodzica zagrożeniem. Żyje w przekonaniu, że stanowi problem, że coś z nim jest nie tak. W efekcie, zamiast odkrywać prawdę o sobie, pytać siebie, kim jest – zastanawia się jaki ma być, by zyskać zadowolenie otoczenia.

I zostać zaakceptowanym?

To nie ma nic wspólnego z akceptacją. Akceptacja polega na przyjęciu człowieka takim, jakim jest. "Inny" oznacza tylko i wyłącznie "inny" – ani lepszy ani gorszy. Człowiek, który dostaje negatywne przekazy na swój temat, nawet nie próbuje zachowywać się prawdziwie, w zgodzie ze swoimi potrzebami. Nie może dostać akceptacji, bo nie jest prawdziwy. A nie potrafi być prawdziwy, bo usłyszał kiedyś, że „dzieci i ryby głosu nie mają”. Rezygnuje z prawdy o sobie, żeby móc w ogóle być i zyskać warunkową przynależność. Rodzice mówią "jak będziesz grzeczna/y, i zasłużysz przez to na moje zadowolenie, to dostaniesz rowerek, nową zabawkę, telefon", a ukryty pod tym przekaz brzmi "Jak będziesz taki, jak chcę (a nie taki, jaki jesteś), to zostaniesz przyjęty".

Agnieszka Kozak

Rozmawiamy o skrajnościach – stosowaniu albo wyłącznie pozytywnych albo tylko negatywnych komunikatów. Ale chyba najczęściej ubieramy dzieci w jedne i w drugie. Czy da się całkowicie zrezygnować z zaklęć i mówić komuś same budujące rzeczy?

Oczywiście – jest to możliwe! Ale wiesz, nie chodzi o to, żeby powtarzać dziecku, że jest najwspanialsze, albo żeby przestać zwracać uwagę na zachowania, które naruszają czyjąś przestrzeń czy łamią granice. Zamiast straszyć, że "pan cię zabierze, jak będziesz niegrzeczny" można wytłumaczyć, z jakich wartości wynikają dane zachowania. Chodzi o to, żeby te wszystkie teksty typu: "wstyd mi za ciebie", "jesteś beznadziejny", "kiedyś przez ciebie umrę" umieć zastąpić budującymi: "lubię to, kim jesteś" lub "nie podoba mi się to, że skłamałeś, bo cenię sobie szczerość".

To wymaga wysiłku. Po krytykę, groźby i szantaże sięgamy jakby z automatu. Tak jest łatwiej.

Im częściej wypowiadamy negatywne komunikaty typu „co wolno wojewodzie to nie tobie smrodzie”, tym większą zyskują one nad nami władzę. Dziecko zaczyna w końcu realizować schemat „bycia smrodem”, czyli kimś trudnym do wytrzymania, niepotrzebnym i zawstydzającym. To jest samonapędzająca się spirala przemocy słownej. Jak robię dziecku „zapis”, że jest beznadziejne, to ono faktycznie zaczyna się tak zachowywać. Wierzy w to, co rodzic mówi, bo traktuje go jak wyrocznię. A jak myśli o sobie źle, to potem krytykuje i negatywnie ocenia innych. Z neurobiologii wiemy, że to, na czym się koncentrujemy, kształtuje naszą rzeczywistość. Zastanówmy się, jaki efekt wywoła w człowieku zdanie "jestem po twojej stronie, bo cię kocham", a jakie "przez ciebie wyląduję w szpitalu psychiatrycznym".

"Nauczyliśmy się wytrzymywać wiele, tylko dlatego, że nie chcemy robić kłopotu!"

Z którym zaklęciem spotykasz się najczęściej za drzwiami swojego gabinetu?

Na ostatnich warsztatach małżeńskich, które prowadziłam, prym wiodło: "nie rób kłopotu". Dziecko słyszy te słowa od dorosłych, gdy próbuje wyrazić jakąś potrzebę, albo chce zrobić coś inaczej, niż dotychczas. Dzieje się tak dlatego, że rodzic odbiera to jako problem lub atak na siebie.

W książce piszesz o tym na przykładzie dziecka, które na widok dżemu truskawkowego mówi, że wolałoby śliwkowy. Na co słyszy od rodzica słynne "nie wydziwiaj"…

Dziecko, które słyszy że wydziwia, staje się dorosłym, który – mimo że na przykład jest mu niewygodnie – boi się poprosić siedzącego obok kolegę, żeby się przesunął.

Na ostatnich warsztatach jedna z uczestniczek (prawie 50-letnia kobieta) w pewnym momencie spytała mnie, za ile będzie przerwa. "– Dlaczego pytasz?". "– Tak tylko…" – odpowiedziała. Po chwili dodała: "Bo chciałam skorzystać z toalety". "– A jak bym powiedziała, że za godzinę?". "– To bym wytrzymała" – odparła. Nauczyliśmy się wytrzymywać wiele, tylko dlatego, że nie chcemy robić kłopotu! Przez to rezygnujemy z życia, zatrzymujemy je w sobie, zanim mogłoby się ujawnić w swoim pięknie!

Problemem dla tej kobiety było spytanie o możliwość wyjścia „za potrzebą”, a co dopiero, gdyby miałaby poprosić o przerwę na odpoczynek albo wypicie kawy…

Przychodzi mi tutaj na myśl jeszcze jedna sytuacja, też z warsztatów. Byliśmy nad pięknym jeziorem i dopiero po długim czasie ktoś odważył się zaproponować przełożenie popołudniowych zajęć na wieczór, żeby grupa mogła spędzić więcej czasu nad wodą.

Ile lat pracy nad sobą potrzeba, by dorosły człowiek miał odwagę dobrowolnie wyjść spod władzy autorytetu i wysunąć na forum takie pytanie? Przecież na samą myśl o tym w naszych głowach aktywują się kolejne popularne zaklęcia "życie to nie zabawa" i "kto rano płacze, ten wieczorem skacze".

"Nie rób problemu", "nie miej przyjemności"… Co jeszcze słyszeliśmy od rodziców?

"Powinieneś się wstydzić" albo "przez ciebie spalę się ze wstydu". Ten wstyd nas potem bardzo wikła, ogranicza, bo w nim jest potwornie dużo lęku przed oceną innych.

Z kolei, może nie najczęstsze, ale moim zdaniem – na pewno najokrutniejsze zaklęcie to "nie mów nikomu, co dzieje się w domu". Te słowa padają z reguły w rodzinach, gdzie jest ogromna przemoc. Wielu ludzi milczy latami, bo oprawca zagroził, że jeśli komukolwiek o krzywdzie powiedzą, zostaną ukarani. Albo wstydzą się powiedzieć, tkwiąc w przekonaniu, że i tak nikt im nie pomoże. Tymczasem to nie ofiara przemocy powinna się wstydzić, tylko rodzic, który podnosi na nią rękę...

"Jak trzymasz tę latarkę? Sobie świecisz czy mi?"

Czasem chyba nawet nie są świadomi, że w innych rodzinach tego nie ma, że można żyć inaczej.

W zeszły weekend miałam okazję obserwować jak pewien mężczyzna – wraz z dwójką nastolatków – zakładał elektrykę pod wiatą. Był bardzo cierpliwy, a chłopcy świetnie z nim współpracowali. Kiedy tak stałam i patrzyłam z niedowierzaniem, podeszła do mnie obca kobieta i skomentowała: „Gdyby ojciec potraktował ich «z góry», ganiąc: «Jak trzymasz tę latarkę? Sobie świecisz czy mi?» – to byłaby przemoc, prawda?”. To był cytat z naszej książki, którą – jak się potem okazało – ta kobieta niedawno przeczytała. Wyznała, że przed lekturą do głowy by jej nie przyszło, że tak może wyglądać przemoc. Prawda jest taka, że mamy w tej kwestii bardzo poprzesuwane granice. Dla kogoś, kto był bity, przemoc słowna nie jest zwykle przemocą.

Dodam jeszcze, że wieczorem usiedliśmy grupą dwudziestu dorosłych do gry w Mafię, a nastolatkowie spytali, czy mogą zagrać z nami. Nie bali się! Dlaczego? Ponieważ ojciec traktował ich po partnersku, czuli się ważni i uwzględnieni. To był dla nich sygnał, że dorosłego nie trzeba się bać, że nie stanowi on żadnego zagrożenia.

Po czym poznać, że działamy pod wpływem zaklęcia? Jedno to napięcie psychiczne, o którym piszesz, ale wspominasz też o objawach fizycznych.

Ciało i psychika to naczynia połączone. Z czasem problemy psychiczne przechodzą w somatyczne. Spięte plecy, skulona postawa, ból żołądka, ucisk głowy – to objawy, które są dla nas informacją o napięciu. Ponieważ w dzieciństwie często słyszeliśmy: musisz być dzielna/y, to teraz próbujemy to jakoś "wytrzymać".

Jedna z uczestniczek moich warsztatów – w dzieciństwie ofiara przemocy fizycznej – na lęk i napięcie reagowała… atakiem astmy. Po wielu latach odkryła, że źródło choroby leży nie tyle w ciele, co w psychice. Dopiero praca nad pewnością siebie i identyfikacją napięcia pomogła jej uporać się z tym objawem.

Podobnie może być z innymi chorobami?

Jestem na to najlepszym przykładem – od 29 lat nie biorę antybiotyków. Mój organizm potrafi obronić się sam, bo dbam o swoje ciało i słucham jego potrzeb. Wiem, jak długo mogę pracować i kiedy potrzebuję odpocząć. Dbanie o siebie to nie jest egoizm – to odpowiedzialność za siebie, a przez to też za innych.

Dlaczego rodzice mówili do nas te wszystkie teksty? Podejrzewam, że nie ze złej woli.

Przede wszystkim dlatego, że nie mieli dobrego wzorca. Odtwarzali z automatu to, co sami słyszeli w domu. Pamiętajmy, że kiedyś nie było gazet o treściach psychologicznych typu "Sens" albo "Zwierciadło".

Drugi powód to lęk i bezradność. Boję się o moje dziecko, a nie znam innego sposobu reagowania, więc krzyczę, grożę i szantażuję. Zdarza mi się pracować z nastolatkami, którzy się tną. I oni mówią, że jak tylko rodzice zobaczą ślady po cięciu, to idą w groźby i zastraszanie. Boją się tego co widzą, a nie potrafią powiedzieć o swoich emocjach, więc krzykiem próbują wymusić zmianę. Lęk jest najczęstszą przyczyną przemocy słownej.

Wiele osób przez lata zrzucało odpowiedzialność za swoje niepowodzenia na rodziców. Na szczęście odchodzimy powoli od oskarżania i szukania winnych, a zaczynamy traktować rodziców z większą empatią. Pamiętajmy, że oni sami najczęściej cierpią z powodu zaburzonego poczucia własnej wartości i żyją w lęku przed odrzuceniem. W głębi serca często boją się, że nie są wystarczająco dobrymi rodzicami.

Błogosławieństwo czy przekleństwo? Decyzja należy do ciebie!

Dobra wiadomość jest taka, że powtarzany z pokolenia na pokolenie schemat – nawet najgorszy – można przerwać. Tylko jak to zrobić?

"Kładę przed tobą życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo" – czytamy w Biblii. Od nas tylko zależy po co sięgniemy. Mogę – jak powiedziała pięknie jedna z moich pacjentek – podjąć decyzję o napisaniu nowej książki swojego życia i zacząć decydować o tym, jak zwracam się do siebie i swoich bliskich. Punkt wyjścia to zrozumieć, że w ogóle mogę zachować się inaczej, że to ja wybieram słowa, których użyję, i że to ja reżyseruję swoje życie.

I tu pojawia się światełko w tunelu. Do takiej zmiany potrzebna jest terapia czy można to zrobić samodzielnie, bez pomocy psychologa?

Ja w ogóle jestem zdania, że w tym kraju terapia powinna przysługiwać z automatu każdemu, kto skończył 16 rok życia.

Ale w tej kwestii raczej nie zanosi się na zmiany.

Niestety. Wracając do pytania – może nie zawsze potrzebna jest terapia, ale mądry towarzysz – jak najbardziej. Ktoś rzucił na mnie zaklęcie, mam w głowie jakiś wieloletni zapis, więc potrzebuję kogoś, kto mi pomoże to wszystko teraz odczarować. Oczywiście mogę próbować uporać się z tym samodzielnie, ale z pomocą psychoterapeuty pójdzie na pewno szybciej i skuteczniej.

W swojej książce rzucanie zaklęć porównujesz do wkładania dziecka do ramki lub formatki. Piszesz o tym, że ono wzrasta potem w takim „nieswoim”, zdeformowanym kształcie.

Kiedyś na dworze cesarza wkładano dzieci do wazy, a wazę rozbijano dopiero, gdy mały człowiek przybrał jej kształt. Każdy nosi w sobie jakieś oczekiwania względem własnego dziecka. To okropne, ale najczęściej wyobrażamy sobie, że będzie grzeczne, posłuszne i dobrze wychowane. I to jest ta ramka, do której je wkładamy. Potem zamiast podążać za dzieckiem, sprawdzamy czy nadal siedzi w tej ramce, czyli czy inni są z niego zadowoleni. Nasz lęk przed tym „co ludzie powiedzą” nie pozwala nam być przy naszym dziecku. Nie pozwala też uwzględnić jego potrzeb, co prowadzi do hamowania w nim przepływu życia.

Tobie też to się zdarza?

Jakiś czas temu byliśmy na Triduum Paschalnym w Krakowie u dominikanów i moja wówczas kilkuletnia Marysia wystartowała biegiem do ołtarza. Zatrzymałam ją. Na koniec przeor – Adam Sulikowski – zwrócił mi uwagę: "U nas dzieci się nie zatrzymuje. Jeśli chce, może obejść ołtarz dookoła. Z jakiegoś względu jest to dla niej ważne, a dla mnie liczy się, by dzieci mogły być blisko Pana Boga".

I to jest przecież istota bycia dzieci w Kościele! A zobacz, że my często każemy pięcio- czy sześciolatkowi siedzieć przez godzinę z rączkami na kolanach w ławce.

Nie chcemy, żeby nasze dziecko przeszkadzało innym w przeżywaniu mszy.

Czyli zadowolenie jakiegoś dorosłego jest dla nas ważniejsze od tego, że naszemu dziecku trudno jest wysiedzieć w ławce. A jak – nie daj Boże – zacznie się wiercić, to po wyjściu z kościoła usłyszy: "nie potrafisz usiedzieć w miejscu, prawie umarłam przez ciebie ze wstydu". Co tak naprawdę oznacza: "nie pasujesz do ramki, trzeba cię trochę przyciąć".

A co, jeśli dziecko realnie przeszkadza? Na przykład krzyczy albo hałasuje?

W pierwszej kolejności zastanówmy się, po co w ogóle zabieramy kilkulatka na godzinną Eucharystię...

Żeby oswajać go z modlitwą, kościołem, Panem Bogiem.

Ale dlaczego musi być na całej mszy? Może wystarczy jak będzie przez kwadrans – na nabożeństwie albo liturgii słowa? Jeśli każemy temu pięciolatkowi siedzieć nieruchomo w ławce przez sześćdziesiąt minut, to czy za kilka lat on będzie przychodził do Pana Boga z radością? Bardzo bym chciała, żeby każde dziecko idąc do kościoła myślało sobie: "idę do fajnego Taty, do domu, w którym czuję się bezpiecznie". Ale to jest zadanie dla rodziców i księży. Jak jest msza przeznaczona dla dzieci, to niech dzieci czują się na niej swobodnie. Co nie oznacza, że mają robić co chcą – rolą rodziców jest stawianie granic.

"Terror porządku nie daje poczucia bezpieczeństwa i akceptacji"

Jak to jest z tym sławetnym porządkiem? Czy jak nauczymy dziecko sprzątać, to ono wyrośnie na pracowitego, wytrwałego i obowiązkowego dorosłego?

Po pierwsze – dzieci mają dzisiaj za dużo rzeczy. I to jest zadanie dla rodzica, by tę ilość przedmiotów ograniczyć. Trudno szanować buty, jak ma się ich dziesięć par. Zastanówmy się raczej nad powodem, dla którego dziecko nie współpracuje i nie odkłada rzeczy na miejsce. Może chce nam coś w ten sposób zakomunikować albo nawiązać kontakt?

Jeśli rodzic jest przekonany, że „porządek w pokoju to porządek w głowie” to zamiast porozmawiać z dzieckiem o tym, co czuje i czego potrzebuje, będzie cisnął na sprzątanie. Bo rodzic postrzega to jako wyraz szacunku dla jego pracy i wysiłku.

Po drugie – zadajmy sobie pytanie: dlaczego porządek jest dla mnie taki ważny? Dla wielu osób porządek jest równoznaczny z akceptacją społeczną. Jak mamy porządek to znaczy, że jesteśmy porządnymi ludźmi, czyli inni ludzie dobrze nas ocenią. A jak mamy bałagan, to żyjemy jak świnie w chlewie, czyli nie ogarniamy, więc ludzie ocenią nas źle.

W naszych głowach uruchamiają się zaklęcia: "wstyd mi za ciebie" i "co ludzie powiedzą". Często chcemy mieć perfekcyjny porządek, bo boimy się oceny. Niestety rzadko zdajemy sobie sprawę, że to lęk jest głównym źródłem naszych zachowań. Dom ma być przede wszystkim miejscem, w którym wszyscy czujemy się bezpieczni, ważni i kochani. A czy "terror porządku" daje poczucie bezpieczeństwa i akceptacji?

Porządek to jedno, ale nosimy w sobie znacznie więcej takich nieuświadomionych i niepoukładanych rzeczy. Jak się tym nie przerazić? I od czego zacząć pisanie nowej książki swojego życia?

Ważne, żeby uświadomić sobie, że nie musimy zmieniać od razu całego życia. Zauważ, że słowo stwarza rzeczywistość i od niego warto zacząć. Jak zmienimy słowa, to zmieni się też nasz mózg, a potem życie. Słowami ubieramy siebie i innych, słowami budujemy świat. Zrezygnujmy ze „świętego porządku” na rzecz bliskości i miłości. Miłość i empatia naprawdę wiele w nas (i wokół nas) porządkują.

Jak stosować przeciwzaklęcia?

Takie słowa jak: muszę, powinnam, nie mogę, staramy się zamieniać na: przepraszam, wybaczam, doceniam, wybieram, obiecuję. Warto zacząć od wybaczenia – sobie i rodzicom. Dopiero kiedy wypuścimy z rąk sznurki przeszłości i zyskamy wolne ręce, możemy użyć ich do budowania swojego świata. Łatwiej wtedy przejść do dziękowania i doceniania tego, co mamy. Jak już wiem, kim jestem i mam w sobie wdzięczność, to mogę odważyć się w końcu poprosić o to, co dla mnie ważne. Dopiero wtedy mogę też dokonywać wolnych wyborów, bo tylko wolne serce wie, czego naprawdę chce.

Wielu ludziom, a już w szczególności kobietom – dbanie o siebie nie mieści się w głowie. Twierdzą, że to czysty egoizm.

Tylko ten, kto potrafi o siebie zadbać, jest w stanie zatrzymać przemoc. Taka osoba, gdy czegoś chce, nie próbuje wymuszać czegoś na innych ani szantażować. Zna siebie i swoje potrzeby. Potrafi dbać o siebie tak samo, jak o innych. Zauważ, że my często pod wpływem zaklęć "znikamy siebie". Nie mówimy o naszych potrzebach. Nieustannie sprawdzamy, czy nie robimy komuś kłopotu i czy inni są z nas zadowoleni. Niestety w Kościele też często słyszymy, że musimy się poświęcić. A my nie mamy się poświęcać, tylko "kochać bliźniego swego jak siebie samego". Gdy jestem w dobrym stanie, łatwiej mi wybrać empatię, wyrozumiałość i akceptację dla innych. Trzeba nam wreszcie zrozumieć, że to właśnie zadbanie o siebie, o swój dobrostan jest największym wyrazem wzięcia odpowiedzialności za siebie i swoich najbliższych.

*Agnieszka Kozak – psycholog, psychoterapeutka, trenerka komunikacji. Wierzy, że to, co mówimy i jak mówimy, kształtuje relacje zarówno ze sobą, jak i z innymi. Tworzy programy rozwojowe oparte na idei Porozumienia bez Przemocy. 

Wartości, które ceni to zaufanie, szczerość i akceptacja. 

Marzy o świecie, w którym ludzie będą umieli się zrozumieć i porozumieć. 

Współautorka książek: Dogadać się z innymi. Porozumienie bez przemocy nie tylko w życiu organizacji, Dogadać się z nastolatkiem. Szacunek i dojrzałość w relacji, Uwięzieni w słowach rodziców. Jak uwolnić się od zaklęć, które rzucono na nas w dzieciństwie.

Więcej o wpływie mocy słowa na nas możecie posłuchać w rozmowie obojga autorów:

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.