Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Z Mileną*, pedagogiem, psychologiem, mamą trójki dzieci, wdową od trzech lat, rozmawia Jarosław Kumor.
Zaręczyny pod krzyżem
Jarosław Kumor: Czy to, że jesteś psychologiem pomogło ci poradzić sobie z momentem, kiedy dowiedziałaś się o śmierci męża?
Milena: Nie da się przygotować na nagłą śmierć tak bliskiej osoby, w dodatku mając pod opieką dzieci w wieku dwóch, czterech i sześciu lat. Cała siła poradzenia sobie z tą sytuacją wypłynęła u mnie tylko z wiary. Jestem dziś pewna, że Bóg pomógł mi przetrwać te chwile. To był czas największego cierpienia w moim życiu.
Michał nie chorował. Zginął w wypadku samochodowym. Nie miałam nawet chwili na pożegnanie. Zostałam z bardzo wieloma sprawami, z którymi trudno mi było sobie poradzić.
Nie muszę pytać o to, czy byliście szczęśliwym małżeństwem, bo wiem, że byliście. Opowiedz trochę o waszej relacji.
Byliśmy blisko siebie i blisko Pana Boga. Chodziliśmy na pielgrzymki. Mąż był porządkowym. Ja trochę śpiewałam. Wyobraź sobie, że zaręczyliśmy się na Giewoncie, pod krzyżem. Dla mnie to było później bardzo wymowne – zaręczyny pod krzyżem i później krzyż, którego doświadczyłam, który został mi jakoś dany właśnie tam, na górze. Tak to odbieram.
Ślub mieliśmy w dzień Matki Bożej Szkaplerznej. Na obrączkach mieliśmy wygrawerowane słowa: „Królowo rodzin, módl się za nami”. Całe nasze życie opierało się na bliskiej relacji z Panem Bogiem, ale wiesz, takiej szczerej relacji, nieudawanej. Naprawdę tym żyliśmy.
Z praktyki religijnej Michała mocno zapadł mi w pamięć jego post. W Wielkim Tygodniu praktycznie cały czas pościł o chlebie i wodzie. W Wielkim Poście – w środy i piątki. To zawsze mi imponowało, bo samej nigdy nie było mi łatwo pościć.
Michał robił to w konkretnych intencjach. Np. nasza pierwsza córka urodziła się w Wielkim Poście i jestem pewna, że post Michała pomógł nam przejść przez poród, mimo że były przy nim duże komplikacje i nikt się nie spodziewał takiej sytuacji.
Przy życiu trzymała mnie częsta Eucharystia
Kiedy pojawił się ten tragiczny moment? Jak go zapamiętałaś?
Mój mąż zginął w Oktawie Wielkanocy pięć lat temu. Dodatkowo w godzinie miłosierdzia – między 15.00 a 16.00. Byliśmy zaraz po spędzeniu razem świąt. Pamiętam, że na grupie facebookowej naszej okolicy pojawiła się informacja, że był wypadek śmiertelny motocyklisty po zderzeniu z autem osobowym. Oczywiście od razu mnie tknęło: motocykl, nasza okolica... Kiedy zobaczyłam pod domem radiowóz, wiedziałam, że to on, że straciłam męża.
Jako katolicy identyfikujemy się z krzyżem. Jak dzisiaj patrzysz na krzyż, skoro doświadczyłaś tak wielkiego cierpienia?
Przypominają mi się słowa Jana Pawła II, że miłości bez krzyża nie znajdziemy, a krzyża bez miłości nie uniesiemy. Postrzegam to doświadczenie jako moją próbę wiary.
Zaraz po śmierci Michała z pomocą przyszedł mi Dzienniczek św. Siostry Faustyny, gdzie przeczytałam, że cierpienie jest najkrótszą drogą do nieba. Uświadomiło mi to na nowo, że życie człowieka składa się z cierpienia. Ono jest wpisane w nasz czas tu na ziemi.
Przy życiu trzymała mnie częsta Eucharystia. Bóg przez ten sakrament pomagał mi przeżyć zwłaszcza ten pierwszy czas po pogrzebie. Dużo było modlitwy, zwłaszcza kiedy nie mogłam zasnąć. Przez nią zawsze przychodziło takie ukojenie w sercu, pocieszenie, a z nim bezgraniczne zaufanie.
Tracąc męża w takich okolicznościach i czasie swojego życia, traci się kompletnie poczucie bezpieczeństwa. U mnie ten czas i to doświadczenie straty poskutkowały tym, że bardziej przylgnęłam do Boga. Zaczęłam też cieszyć się bardzo małymi sprawami. Dziękowałam Panu Bogu, że możemy z dziećmi położyć się spać wieczorem, że wszyscy jesteśmy zdrowi, że jesteśmy razem.
W momencie, kiedy bliska osoba odchodzi w takich okolicznościach, widzi się bardzo wyraźnie, że tak naprawdę nic materialnego tu na ziemi nie ma znaczenia. Liczą się relacje. Liczą się wspólne przeżycia. Dużo w moim sercu się przewartościowało. I mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że z tego krzyża zrodziło się dla mnie życie.
Marzenie, które prysło
Mówisz dużo o pobożności. Dla mnie to brzmi wręcz nieprawdopodobnie. Nie było w tobie żadnego buntu? Nie pytałaś Boga: „Jak mogłeś?”.
Wiem jako psycholog, że są różne etapy żałoby. Wszystkie te etapy u siebie widziałam i był wśród nich etap gniewu. Jednak nie był to gniew na Pana Boga. Ja w swoim życiu duchowym zawsze godziłam się z tym, co jest wolą Bożą. Zdawałam sobie sprawę, że cierpienie jest jednym z elementów życia człowieka.
Gniew, który u mnie się pojawił, ogniskował się na sytuacjach, na ludziach wokół, nie na Bogu. Ale w jednej kwestii miałam do Niego żal. Bardzo chciałam, jako młoda dziewczyna, mieć w przyszłości pełną rodzinę, więc po śmierci Michała pytałam Boga, dlaczego dał mi doświadczyć tej pełnej, bardzo szczęśliwej, Bożej rodziny i tak nagle się to skończyło. Dał mi tego zasmakować i koniec.
Małżeństwo, trójka pięknych, zdrowych dzieci, nowy dom. Wielu ludzi o tym marzy. Mnie Bóg pokazał, że to marzenie może się spełnić, i nagle w sekundzie tego zabrakło.
W dzienniku duchowym Alicji Lenczewskiej jest napisane, że Pan Bóg zabiera ludzi, kiedy osiągają szczyt swojej świętości. To było dla mnie pocieszeniem. Poza tym ja jestem osobą praktyczną. Mając relację z Bogiem i poznając Go, staram się nie myśleć o tym, że On dał mi cierpienie.
Być może w jakimś konkretnym celu je dopuścił, ale w tym swoim praktycznym podejściu do życia nie chciałam marnować swojej energii na jakieś wielkie buntowanie się wobec Boga. Chyba nie widziałam w tym sensu.
Nadal jest blisko
Traktujesz dziś Michała jako kogoś w rodzaju patrona?
Tak. Wiem, że jest w innym życiu, natomiast czuję jego obecność w codzienności. Byliśmy małżeństwem przez 8 lat. W momencie, kiedy zmarł, mieliśmy świeżo zbudowany dom i dużo spraw, które musiałam zacząć sama kontrolować, a wcześniej nie miałam z nimi styczności. Często nie wiedziałam, jak mam coś załatwić, jak coś ułożyć i zwracałam się do niego, wierząc w świętych obcowanie.
Ks. Piotr Pawlukiewicz mówił, że to my umieramy, a oni – po tamtej stronie – żyją. Miałam tego świadomość, a sprawy rozwiązywały się na moich oczach. Całą biurokrację związaną z domem, z tym wszystkim, czym Michał się zajmował, byłam w stanie pozałatwiać. Nie mam wątpliwości, że to on mi pomagał i pomaga cały czas. Zwłaszcza tuż po śmierci miałam nieodparte wrażenie, że on jest ciągle duchowo bardzo blisko, gdzieś obok.
On teraz może więcej. Żył tu na ziemi z Bogiem, z Matką Bożą, a teraz żyje z nimi tak blisko, że wymyka się to mojemu rozumowi.
*Na prośbę rozmówczyni nie podajemy jej nazwiska.