separateurCreated with Sketch.

„Biegłam przez życie i wiem, że umieram z miłości”. Jak umierała sł. Boża s. Leonia Nastał

LEONIA MARIA NASTAŁ
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Ludzie mówią, że zmarła święta. Przychodzą, by ją zobaczyć, by się pożegnać. Wieś obiega informacja, że ciało s. Leonii nie jest po śmierci ani zimne, ani sztywne, że jakby tylko spała, że na twarzy maluje się wielkie, wielkie szczęście...
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

„Po czternastu latach życia w zgromadzeniu odchodzę do nieba. Ufam, że stamtąd wiele będę mogła pomagać zgromadzeniu i skołatanej ojczyźnie” – mówiła niedługo przed śmiercią.

Leonia Nastał

Żyła zaledwie 37 lat, z czego piętnaście w Zgromadzeniu Sióstr Służebniczek NMP w Starej Wsi. W czerwcu 1934 r. po raz pierwszy usłyszała głos: „To jest córka moja, w której sobie upodobałem” i po rozeznaniu spowiednika zaczęła rozmawiać z Jezusem.

Mistyczne rozmowy trwały przez sześć lat, aż do śmierci. Jej duchowy dziennik, pt. Uwierzyłam Miłości jest fenomenem nie tylko dla teologów duchowości, ale przede wszystkim dla tych, którzy szukają sposobu na pogłębienie relacji z Jezusem Niemowlakiem, z Bogiem, który zechciał przyjąć ludzkie ciało i być Bogiem pośród nas.

Zmarła w Starej Wsi, 10 stycznia 1940 r. Jej śmierć wzbudziła powszechne poruszenie. Już za życia ludzie widzieli w niej świętą.

Umrzeć w domu

We wrześniu 1939 r., gdy wybucha wojna, s. Leonia mieszka w klasztorze w Szczawnicy. Jest w bardzo złym stanie, gruźlica postępuje. Do miasteczka wkraczają Niemcy, organizują tu placówki Gestapo, straży granicznej i policji kryminalnej.

„Opowiem pani mój sen. Śniło mi się, że umarłam i myślałam sobie, co powiem Panu Jezusowi, gdy stanę przed Nim; upadnę do Jego stóp i powiem Mu: «Panie Jezu, kocham Cię»” – mówi Bronisławie Węglarz, która pracuje w pobliskim kościele.

Wyczerpana pisze list do matki generalnej z prośbą o zgodę na powrót do Starej Wsi. Bardzo chce tam właśnie umrzeć, ale zgodę zostawia przełożonym. Zgoda przychodzi, tyle że trwa wojna. Kto może ją tam zawieźć?

Najkrótsza trasa – przez Nowy Sącz i Duklę – to ponad 160 km, w czasie okupacji to podróż z narażeniem życia. Zresztą, siostry nie mają samochodu a ci, co mają, nie pojadą, bo brakuje benzyny. Za nielegalne zdobycie paliwa grozi obóz koncentracyjny.

Wreszcie, po długich poszukiwanych i naprawie auta, na wyjazd do Starej Wsi godzi się przedwojenny taksówkarz, Kazimierz Węglarz. Rankiem, 4 grudnia, w towarzystwie dwóch sióstr, s. Leonia wyrusza w ostatnią podróż – wraca do domu.

Kazimierz Węglarz opowiada później o trudnym przejeździe pewnego odcinka drogi i wyraża sąd, że interwencja s. Leonii skłoniła go do przejechania tej tak trudnej drogi. Powiedziała mu: „Proszę jechać, nic złego się nie stanie”. Zawierzył tym słowom i dojechał szczęśliwie.

Nieuleczalna gruźlica

Czwartek, 28 grudnia 1939 r., mróz w Starej Wsi trzyma mocno. To pierwsza zima drugiej wojny światowej. Niemcy od 10 września okupują wieś, a w pobliskim Brzozowie strach sieją żandarmi i Gestapo organizujące więzienie. W kolegium jezuitów przy Bazylice Starowiejskiej działa już tajne gimnazjum i liceum, ale mimo że ludzie uczą się żyć w nowych warunkach, w powietrzu czuć strach, pierwszy skutek wojny.

W klasztorze starowiejskich służebniczek od rana pali się w kaflowych piecach, ale w wielkim gmachu i tak panuje chłód. Węgla i drewna trzeba używać jeszcze oszczędniej niż zwykle, nikt bowiem nie wie, co będzie dalej.

Jednak zakonnice trapi nie tylko wojna. W klasztorze na gruźlicę płuc choruje przecież jedna z młodszych sióstr. S. Leonia Nastał każdego dnia jest coraz słabsza i nie ma już leków, które mogłyby jej pomóc wrócić do zdrowia. Gruźlica w takim stadium jest nieuleczalna, medycyna nie zna jeszcze streptomycyny, która zostanie odkryta przez Waksmana cztery lata później.

W 1939 r., w Polsce odnotowuje się największą śmiertelność z powodu gruźlicy w Europie; umierają na nią dwie osoby na tysiąc. W ostatnim stadium chory doświadcza napadowych krwotoków, suchego, uporczywego kaszlu i duszności. Bóle w klatce piersiowej i obrzęki kończyn utrudniają poruszanie. Apetyt zanika, chory gaśnie w oczach.

„Jezu, czy to już…?”

Jeszcze rano przełożona domu, s. Walentyna Krzywińska prosi, aby z kolegium jezuitów kapłan przyszedł do chorej. Jakiś czas później o. Michał Matlak zjawia się w klasztorze i idzie prosto do celi nr 24, izolatki, przeznaczonej dla sióstr w ciężkim stanie, gdzie czeka kaszląca i blada jak pergamin zakonnica.

Siostra Leonia przyjmuje sakrament chorych, który okazuje się być ostatnim namaszczeniem w jej życiu. Jeszcze pisze, wypełniając posłusznie polecenie przełożonej generalnej m. Eleonory Jankiewicz, która zobowiązała ją do sporządzenia autobiografii.

„Bardzo się cieszę, że przyjęłam ostatnie sakramenty i że wnet będzie oglądanie Boga” – mówi swojej rodzonej siostrze Stefanii, która odwiedza ją razem z rodzicami i bratem. Cierpi niewyobrażalnie. Gruźlica obejmuje już wszystkie narządy, na plecach robi się duża odleżyna, która wywołuje dodatkowy ból.

Nie je. Z wielkim trudem pije, choć gorączka nasila pragnienie. Jednak przełykanie sprawia jej ból większy, niż suche jak wiór gardło. Chorą opiekuje się s. Franciszka Kucharzów.

„Pan Jezus jej niczego nie odmawia…”

W ostatnich dniach roku, a potem w pierwszych dniach stycznia, w miarę swych możliwości i pozwoleń otrzymywanych od przełożonych, przyjmuje rodzinę i dawne koleżanki ze Starej Wsi. Jedną z nich jest Zofia Kopczyk, nauczycielka z Golcowej, znają się od dwudziestu lat.

Gdy tylko dowiaduje się od mamy s. Leonii, że chora przyjechała ze Szczawnicy, od razu wybiera się do klasztoru. Po pewnych oporach ze strony sióstr zostaje wpuszczona do ciężko chorej. Pomaga jej w tym s. Filomena, sekretarka generalna, która w drodze do celi mówi nagle pewnym głosem: „Gdy chodzi o s. Leonię, to Pan Jezus jej niczego nie odmawia”.

Zofia spędza z chorą dwie godziny. Przeczuwa, że to ostatnia rozmowa, ale nie widzi w przyjaciółce ani rozpaczy, ani lęku. Nie słyszy też skarg z powodu cierpienia. „Zauważyłam wtedy, że organizm chorej jest bardzo wyniszczony, postarzała się, nogi miała popuchnięte, jedynie oczy miały żywy blask. «Cierpisz bardzo, Maryś?» – zapytałam. «Bardzo cierpię, tylko Pan Jezus dał mi to, że po nocach nie kaszlę i nie budzę s. Franciszki, która czuwa przy mnie» – mówi”.

„Umieram z miłości”

W ciągu dwóch godzin przyjaciółki rozmawiają też o trwającej wojnie. Zofia ma żal do św. Andrzeja Boboli, który dopuścił takie cierpienia narodu, ale s. Leonia pociesza ją i mówi pewnym głosem: „Polska będzie i święty Andrzej Bobola będzie jej patronem”. 

Wreszcie rozmawiają też o rodzicach, o rozstaniu. „Idąc do zakonu wszystkiego się wyrzekłam, teraz odchodzę, oni za mną przyjdą, z tą różnicą, że ja pierwsza idę” – mówi. Dodaje jeszcze, w duchu św. Teresy od Dzieciątka Jezus: „Biegłam przez życie i wiem, że umieram z miłości”. „Tak, jak święta Terenia" – zauważa Zofia.  „O, daleko mi do niej…” – odpowiada Leonia i obiecuje pamiętać o przyjaciółce, gdy już stanie przed Bogiem.

W ramionach Jezusa

Środa, 10 stycznia 1940 r., mróz w Starej Wsi wciąż trzyma mocno. Piąty miesiąc drugiej wojny. W Siedlcach odnotowują temperaturę -41 stopni Celsjusza – to rekord. Mrozy, których dawno już nikt nie pamiętał, paraliżują życie. Nikt właściwie nie wychodzi z domu, trzeba przeczekać.

Ale w klasztorze służebniczek od rana trwa modlitwa za konającą. Noc była ciężka. Dla szarpanych krwotokami płuc nie ma już ratunku, s. Leonia umiera. Jeszcze rano przyjmuje Komunię świętą, która okaże się być wiatykiem. Jest gotowa. Agonia trwa jeszcze wiele godzin, ale wychudzona chorobą zakonnica całym umysłem i sercem wyrywa się na spotkanie z Jezusem, leży z głową odwróconą w stronę kaplicy.

Tej chwili pragnęła od zawsze, na nią czekała, do niej szykowała się przez wszystkie spowiedzi, modlitwy, wyrzeczenia, umartwienia i świątobliwe życie. Wie, że drzwi do celi są otwarte, a na korytarzu klęczą siostry i odmawiają różaniec. Modlitwa niesie się aż do wąskiego łóżka, na którym wsparta na wysokiej poduszce rzęzi płytkim oddechem.

Płacze, cichnie, zamyka oczy. Ktoś gładzi ją po ręce, ale już nie ma siły odwzajemnić uścisku. Uchodzi z niej życie… „Skończysz je w szczęściu i w miłości”  – obiecał jej Jezus 29 grudnia 1938 r. Jeszcze słyszy akty strzeliste odmawiane przez o. Matlaka. Jeszcze duchowny udziela jej absolucji, jeszcze…

Umiera o 16.30. Dźwięku dzwonka, który oznajmił w klasztorze jej śmierć, raczej już nie słyszy. Spodziewać się można, że tonie wtedy w ramionach Jezusa…

Nasza święta

„Umarła siostra Leona Nastał śmiercią świątobliwych. Cierpiała bardzo, ale tego pragnęła, co też Pan Jezus przyjął; była Mu ofiarą za grzeszników” – czytam w kronice nowicjatu.

„Mówiły mi siostry, że do końca była przytomna” – zezna w procesie jej rodzona siostra.

Ludzie mówią, że zmarła święta. Przychodzą, by ją zobaczyć, by się pożegnać. Wieś obiega informacja, że ciało s. Leonii nie jest po śmierci ani zimne, ani sztywne, że jakby tylko spała, że na twarzy maluje się wielkie, wielkie szczęście… Wszyscy chcą ją zobaczyć na własne oczy!

Poruszeni doniesieniami tych, co już widzieli, przychodzą kolejni i pocierają o jej złożone ręce obrazki i różańce. Całują i płaczą, klęczą długo przed trumną, zalani łzami. „Wszyscy zauważyliśmy, że ciało naszej zmarłej siostry było jak żywe. Zauważyła to najpierw mamusia” – wspomina Stanisław Nastał, brat s. Leonii.

Siostra Adalberta Piekarz, służebniczka, wspomina: „Odwiedziłam śmiertelne szczątki Sługi Bożej tego samego dnia, w celi śmierci. Była już ubrana w habit, miała zamknięte oczy i usta, miły uśmiech na twarzy i bijące z niej zadowolenie. Wyglądała jak żywa".

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.