Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Sudan Południowy: ludzie żyją w lepiankach
– Warunki w tym kraju przeszły moje najgorsze wyobrażenia – słyszę od siostry Elżbiety Blok, która od kilku miesięcy pracuje w tym najmłodszym państwie świata. Można by pomyśleć, że weryfikuje ona właśnie swe misyjne wyobrażenia z rzeczywistością, tyle że wcześniej przez 30 lat pracowała w Gambii, w buszu, daleko od cywilizacji i w najbardziej zapadłych zakątkach Nigerii.
– Ten kraj jest niesamowicie zacofany, ludzie żyją w lepiankach krytych słomą, brakuje żywności, środków do mycia czy prania. W naszym regionie jest jedna bita droga, która w porze deszczowej zamienia się w bagno, w którym można się zakopać – mówi misjonarka ze Zgromadzenia Sióstr Szkolnych de Notre Dame.
Jej pasją, wynikającą z zakonnego charyzmatu, jest troska o szkolnictwo. Pracuje w instytucie kształcącymprzyszłych nauczycieli. Edukacja to przyszłość tego kraju, który potrzebuje wykształconych liderów.
– Warunki w szkołach, które wizytowałam, oceniając pracę naszych uczniów, są mizerne. Szkoły są często sklecone z patyków, klasy przepełnione, zaledwie garstka uczniów siedzi w ławkach, a reszta na ziemi – mówi misjonarka, dodając, że jest naprawdę co robić. Traktuje to jako kolejne wyzwanie.
Najgorszy jest koniec miesiąca
W kraju, w którym szkolnictwo praktycznie nie funkcjonuje, zdobycie choćby podstawowego wykształcenia dla wielu pozostaje nieziszczonym marzeniem.
– Historia pokazuje jednak, że nawet dorastanie w obozie dla uchodźców nie musi być czasem straconym w rozwoju. Świadczy o tym życie sudańskiego biskupa Edwarda Kussali, który jako dziecko stracił matkę i wychował się w takim miejscu, ale skończył tam szkołę, a następnie wstąpił do seminarium – mówi ks. Andrzej Dzida, który przez lata pracował w Sudanie Płd., a potem wraz ze swymi parafianami stał się uchodźcą w jednym z największych obozów na terenie Ugandy, gdzie mieszka 300 tys. ludzi.
Werbista wskazuje, że dzieci z Bidi Bidi chcą się uczyć, w jednej klasie potrafi być nawet ponad 300 uczniów. Misjonarz zauważa, że na przyszłości mieszkańców Sudanu Płd. cieniem kładzie się obecnie wojna na Ukrainie.
– Uchodźcy żyją wyłącznie dzięki żywności otrzymywanej ze Światowego Programu Żywnościowego. Jedna osoba dostaje miesięcznie 6 kg mąki albo fasoli i ok. 0,75 litra oleju. Najgorszy jest koniec miesiąca, ponieważ otrzymywane racje nie wystarczają – mówi ojciec Dzida.
Teraz pomoc jest ograniczana. Problemem jest także opieka zdrowotna. W kraju brakuje lekarzy, a w większości regionów trudno spotkać nawet najskromniej wyposażoną przychodnię.
Najgorsze miejsca na świecie
Siostra Brygida Maniurka pracowała wcześniej w Aleppo. Przeżyła wielomiesięczne oblężenie tego miasta i przez kilka lat krwawej wojny w Syrii niosła wsparcie ofiarom.
– Cierpienie ludzi zawsze jest takie samo, niezależnie od koloru skóry i szerokości geograficznej, jednak nigdy nie spotkałam tak wewnętrznie wyniszczonych ludzi. Konflikt na tym terenie trwa od pół wieku i naznaczone są nim historie całych rodzin. Ci ludzie wielokrotnie musieli opuszczać swe wioski w obawie przed przemocą, wielu członków ich rodzin wciąż jest zaginionych – mówi misjonarka ze Zgromadzenia Franciszkanek Misjonarek Maryi.
Gdy wyruszała na nową placówkę, usłyszała od znajomych, że jedzie do najgorszego miejsca na świecie. Misjonarka uczestniczy w międzynarodowym programie „Solidarność z Sudanem Płd.”, w który włączyły się różne zgromadzenia zakonne na świecie, odpowiadając na wołanie miejscowych biskupów o pomoc w edukacji i formacji przyszłych pokoleń.
W ramach projektu prowadzona jest m.in. szkoła kształcąca nauczycieli, ośrodek uczący uprawy ziemi i hodowli bydła, centrum formacji duchowej oraz szkoła pielęgniarska i położnicza, w której pracuje misjonarka. Każda z diecezji przysyła do niej rocznie pięciu studentów, nauka trwa trzy lata, a po jej skończeniu absolwenci wracają do siebie, by zdobytą wiedzą służyć mieszkańcom regionów, z których pochodzą.
Szkoła jak rodzina
– Mamy studentów ze wszystkich możliwych plemion i kultur. Przychodzą do nas niedożywieni, wychudzeni i schorowani, często zaczynamy od leczenia ich w szpitalu. Potem jest rok intensywnej nauki angielskiego, który po odzyskaniu niepodległości stał się językiem tego kraju (wcześniej był nim arabski). Wszyscy razem żyją i mieszkają, co przy dominujących podziałach plemiennych nie zawsze jest łatwym doświadczeniem – mówi siostra Brygida.
Nieraz musiała mediować, gdy okazało się, że komuś zamordowano kogoś bliskiego i przedstawiciel tego plemienia był w ich szkole. – Te podziały są bardzo mocne (oprócz walki o dostęp do ropy naftowej, to one stoją u źródeł obecnej wojny), studenci uczą się jednak je przekraczać.
Ogromny nacisk kładziemy na formację ludzką, by potrafili wychodzić poza własne plemię i kulturę. Pomagamy budować im jedność i ich tożsamość już nie plemienną, ale jako Południowychsudańczyków. To, że można razem żyć i działać, jest dla nich wielkim odkryciem – mówi misjonarka.
Śmieje się, że ich szkoła to jedno wielkie plemię, wielka rodzina, w której uczą się na nowo żyć. Wielu absolwentów zostało wysłanych na dalsze studia do Kenii i wraca z powrotem, by dzielić się swym doświadczeniem z innymi. – Młodzi chcą wziąć przyszłość tego kraju w swoje ręce i my im w tym pomagamy – mówi siostra Brygida.
Misja polskich kapucynów
Impulsem do otwarcia kapucyńskiej misji w Sudanie Płd. był widok Franciszka całującego stopy tamtejszych polityków, gdy podczas ich wizyty w Watykanie papież błagał o zintensyfikowanie wysiłków na rzecz pokoju.
– Ten widok mnie "przeorał" – mówi brat Robert Wieczorek, który zainicjował przed rokiem tę nową misyjną obecność. Wcześniej przez 25 lat pracował w Republice Środkowoafrykańskiej, też dotkniętej konfliktem. Z czasem dojechali dwaj kolejni bracia. Codzienność nie jest łatwa. Wciąż docierają informacje o atakach i morderstwach. Miasta leżą zrujnowane, plantacje porzucone, a wsie wyludnione z obawy przed atakami.
Kraj, który ma nadmiar wody i 80 proc. ziemi potencjalnie uprawnej, mógłby być spichlerzem Rogu Afryki i Półwyspu Arabskiego, a tymczasem żebrze o żywność oraz pomoc międzynarodową.
Misja powstała w Bentiu. Znajduje się tam ogromny obóz dla uchodźców, którego całą 140-tysięczną populację (połowa to dzieci) stanowią przedstawiciele plemienia Nuer. To druga co do wielkości grupa etniczna w kraju i wielcy przegrani tej wojny.
Polscy kapucyni w Sudanie Południowym - zobacz zdjęcia!
Misja papieża Franciszka w Sudanie Południowym
– Na razie mamy podstawowe zadanie: uczyć się życia na miejscu. Poznajemy język nuer, który jest tutaj potrzebny, przy okazji pomagając w duszpasterstwie. Uczymy się funkcjonowania tutaj oraz specyfiki tego Kościoła – mówi brat Wieczorek.
Wspomina, że popłynął ostatnio z braćmi na teren parafii, którą mają przejąć kapucyni. W wyniku powodzi domy zostały zalane aż po strzeliste dachy, wykonane z rosnącej lokalnie trzciny, tak samo sklepy, magazyny i kościół. Mimo tego nie przeraża ich perspektywa zaczynania wszystkiego od nowa.
Brat Wieczorek wspomina radość ludzi z przybycia misjonarzy z Polski. – W geście powitania musieliśmy pozwolić kobietom obmyć sobie stopy, każdemu też nadali afrykański przydomek – opowiada. Sam został „bratem krokodylem”, co nawiązuje do faktu, że nazwa parafii Rubkona, którą mają objąć kapucyni, znaczy w lokalnym języku „trawa krokodyla”, a po zalaniu tego terenu w wyniku kolejnej powodzi krokodyle rzeczywiście w niej pływają.
Synowie św. Franciszka chcą stać się narzędziami pokoju i nieść „miłość tam, gdzie panuje nienawiść, jedność tam, gdzie panuje rozłam, nadzieję tam, gdzie panuje rozpacz”. Z podobną misją odwiedza ten afrykański kraj papież Franciszek.