Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Ich historia nie przypomina tych z romantycznych filmów. Przypomina za to te, które są prawdziwym cudem. Czekali na siebie długo. Można by rzecz, dłużej niż pół życia. Basia, 47-letnia niezależna, pewna siebie kobieta, wiedząca, czego chce. Z zawodu coach chrześcijański i nauczycielka religii, niegdyś pracownik korporacji. I Grzegorz, 57-letni młody duchem mężczyzna z… Australii! Nauczyciel matematyki, człowiek, który nade wszystko wierzy w plany Boga.
Miłość w późnym wieku
Poznali się w Warszawie przez wspólne znajome. Grzegorz był akurat na 5-tygodniowych wakacjach w Polsce. Przyjeżdżał do kraju całkiem często, kiedyś nawet, w latach 90-tych, mieszkał tu przez kilka lat.
Znajoma Grzegorza nigdy wcześniej nie próbowała go z nikim swatać, teraz ot tak zapytała, czy chciałby kogoś poznać. A jak powiedział, że tak, wyciągnęła listę kandydatek na potencjalną żonę! Z żadną nie zagrało, ale ona się nie poddawała i zaproponowała spotkanie z jeszcze jedną. Z Basią.
Basia nie zgodziła się tak łatwo. Zadała najpierw trzy istotne dla siebie pytania – czy jest wierzący, czy nie ma przeszkód, by wziąć ślub kościelny, i… ile ma wzrostu. Miał mieć minimum 180 cm. Był jeszcze jeden warunek – nie może być starszy więcej niż dziesięć lat. Udało się. Grzegorz spełniał te warunki, więc Basia dała zielone światło.
Koleżanka wysłała jeszcze zdjęcie na zachętę. Wysportowany, na rowerze, opalony, z pięknym, szerokim uśmiechem. Basia pomyślała, że w zasadzie to nawet nie wygląda na swój wiek. To zdjęcie uznają za pierwszą ingerencję Pana Boga w tę relację. Ale o tym dowiedzieli się później.
Grzegorz: „Zadzwoniłem do niej w niedzielę, tydzień przed wylotem do Australii. Rozmawialiśmy ze 40 minut, pomyślałem, że to jest wyjątkowo dobre. Na wtorek umówiliśmy się na spacer. Był czerwiec, letnia burza. Zamiast spaceru wylądowaliśmy w kawiarni, siedzieliśmy tam ze cztery godziny. To była ostra dyskusja na różne poważne tematy. Musieliśmy skończyć, bo już zamykali”.
Basia: „Pierwsze spotkanie było ciekawe, ale wcale nie łatwe. Dyskutowaliśmy o rzeczach bardzo fundamentalnych, dotyczących naszych wartości, poglądów na życie. Pamiętam, że byłam zmęczona po tej rozmowie i nie chciałam się już spotkać po raz kolejny”.
Jak Pan Bóg pomylił zdjęcia...
Pierwsze spotkanie było też dla Basi szokujące z innego powodu. „Jak go zobaczyłam, to pomyślałam, że przyszedł jakiś inny mężczyzna, w ogóle nie ze zdjęcia. I okazało się, że ten mężczyzna ze zdjęcia to faktycznie nie był on…”
Bo gdyby był, to do spotkania, jak mówi Basia, z pewnością by nie doszło. Grześ wysłał koleżance zdjęcie z pola golfowego, na którym, jak teraz zgodnie twierdzą, wyglądał „jak dziadziuś”. Koleżanka do tej pory nie potrafi wytłumaczyć, jak to się stało, że pomyliła zdjęcia. Oni też nie wiedzą jak, ale wiedzą czemu. „Stwierdziliśmy, że Pan Bóg pomieszał te zdjęcia”.
Ale to wiedzą już po czasie. Jednak by doszło do kolejnego i jeszcze kolejnego spotkania, Grzegorz musiał się porządnie natrudzić. „Wymijająco powiedziałam, że nie mogę się z nim spotkać, bo muszę pilnować kotów znajomych pod Warszawą. Myślałam, że odpuści, ale nie. Zapytał o kolejny dzień, był bardzo elastyczny. Byłam w sumie przez niego przyciśnięta, więc stwierdziłam, okay, na spacer możemy się umówić. Zbliżał się weekend. Niechętnie napisałam, że możemy się spotkać nad Wisłą. Tam była druga randka” – mówi Basia.
A Grzegorz tak to wspomina: „Poszliśmy na kolację, a po niej Basia wymyśliła, że pójdziemy na tańce. Myślała, że tam się rozejdziemy i każdy będzie sobie tańczył z kimś innym. Ale wieczór jednak spędziliśmy razem”.
Mężczyzna, na którym mogę się oprzeć
Basi nie pasowało kilka rzeczy. Między innymi wiek Grzesia. Rocznikowo różniło ich dziesięć lat, jednak faktycznie prawie jedenaście. Poza tym, był nauczycielem, tak, jak cała rodzina Basi i ona sama. „Mówiłam, że już żadnych nauczycieli więcej nie chcę. W mojej głowie to też mnie hamowało”.
Jednak coś ją też w nim urzekało. „Grześ był bardzo opiekuńczy, pytał, czy dotarłam do domu albo czy może mnie odwieźć. Na koniec drugiego spotkania zapytał, czy spotkamy się kolejnego dnia. Ja nadal nie byłam chętna, by kontynuować tę znajomość. Ale on zaproponował pójście na wystawę, a że dawno nie byłam w Zamku Królewskim, to poszłam”.
Potem było pierwsze wspólne zdjęcie, pierwsze objęcie i pierwsze głębsze poruszenie w sercu. „Nie wiedziałam, co zrobić ze swoją ręką, położyłam ją na jego ramieniu i wtedy pierwszy raz miałam wrażenie, że to jest mężczyzna, na którym mogę się oprzeć. To jest dla mnie ważne, bo ja zawsze byłam niezależną kobietą, silną. To było jakieś głębsze poczucie w sercu” – wspomina.
Tego samego dnia wieczorem spotkali się na film. Grzegorz nie tracił czasu i wiedząc, że za chwilę wylatuje, zaprosił Basię do siebie mówiąc, że zrobi dla niej kolację.
Basia: „Jak wracaliśmy wieczorem z filmu, Grzegorz wziął mnie za rękę, pomyślałam, że to jest mężczyzna, który traktuje mnie poważnie. To powoli rozmiękczało moje serce. Potem, na tej kolacji, przypalił z wrażenia ziemniaki. Ale to i tak było coś!”
To było przełomowe spotkanie. Rozmawiali długo i o wszystkim. Mijały kolejne godziny, a oni nie mogli się rozstać. „Odjechał ostatni autobus, a my nadal rozmawialiśmy. Na bardzo osobiste tematy, takie, o których z nikim nie rozmawiałam. Czułam się z nim bezpiecznie” – wspomina Basia.
"To jest ten, na którego czekałam 47 lat"
„Potem Grześ zaczął puszczać muzykę, wziął mnie do tańca, tańczyliśmy przy „If I can dream” Elvisa Presley’a. Ta piosenka potem stała się naszym pierwszym tańcem na ślubie. Wyszłam od niego z domu po siódmej rano” – mówi.
Grzegorz: „Odprowadziłem Basię na autobus i zapytałem, czy mogę ją pocałować. To był taki pocałunek, który został w sercu na cały ten czas rozłąki. I wróciłem do Australii”.
Basia: „Grzegorz zadzwonił do mnie z Dubaju, tam miał przesiadkę, i powiedział, że myślał o nas i chce mi zaproponować pewien scenariusz. Zapytał: Co powiesz na to: wracam do Australii, robię bierzmowanie, bierzemy ślub a potem dzieci. Pomyślałam, że to bardzo zdecydowany mężczyzna! Odpowiedziałam, że podoba mi się ten pomysł, zwłaszcza kolejność. To była bardzo szybka i poważna deklaracja. A ja wtedy pomyślałam, że to jest ten mój mąż, na którego czekałam 47 lat. To się między nami zadziało błyskawicznie. Po dwóch dniach od przylotu Grześ zgłosił się do swojej parafii, dostał materiały do przygotowania do bierzmowania i kupił bilet powrotny do Polski”.
I po 21 dniach wrócił, na pięć tygodni. „Oboje byliśmy długo sami. Jak o tym mówiłem moim znajomym, to ludzie mówili, że albo oszalałem, że przemierzam pół świata tam i z powrotem, albo to faktycznie musi być coś poważnego” – mówi Grzegorz.
17 sierpnia, niecałe dwa miesiące od pierwszego spotkania, Grzegorz się oświadczył Basi. „Było romantycznie, niedaleko Niepokalanowa, pokazał mi gdzie chciałby postawić nasz dom. Co ważne, ja do Niepokalanowa jeździłam w pierwsze soboty miesiąca, zawierzając się Maryi. A ostatnie dwa lata pisałam w tym akcie zawierzenia, że zawierzam też mojego przyszłego męża. Jak zobaczyłam Niepokalanów z tej działki, to było dla mnie bardzo wymowne. Powiedziałam „tak”.
Obietnica w Libanie
Jak to się stało, że Basia przez tak długie lata utrzymała nadzieję na wyjście za mąż? „Modliłam się intensywnie o męża co najmniej 10 lat, byłam w róży różańcowej w tej intencji, na pielgrzymce do Częstochowy, napisałam nawet list do św. Józefa. Opisałam, jakiego męża pragnę. Żeby miał poczucie humoru, pasję, był wierzący, lubił dzieci, film, książkę, wysoki i szczupły, bez nałogów i lubił zdrowo się odżywiać. To było trzy lata przed poznaniem Grzesia. Zrobiłam sobie zdjęcie tego listu i potem pokazałam go Grzesiowi a on stwierdził, że to o nim. Nawet wygląd się zgadzał. Tak precyzyjnie napisałam profil mojego wymarzonego mężczyzny, że św. Józef najpierw trzy lata szukał po Polsce, po Europie, nie znalazł i musiał polecieć aż do Australii”.
Ale wcześniej była pewna obietnica… „Kiedy pierwszy raz poleciałam do Libanu, w 2015 roku, zwiedzaliśmy grotę Matki Bożej oczekującej. To miejsce, w którym Maryja czekała, aż Jezus skończy nauczać. Przewodniczka powiedziała, że jeżeli na coś bardzo czekamy, to w tym miejscu możemy zapytać Maryję, czy faktycznie mamy na to czekać. I poprosić o jakiś konkretny znak. No i ja w tej grocie zapytałam, czy mam czekać na męża.
Cały dzień szukałam tego znaku, potwierdzenia, ale go nie było. Wieczorem w hotelu powiedziałam do koleżanki, że chyba nic z tego nie będzie. W tym momencie usłyszałyśmy pukanie do drzwi. To była nasza przewodniczka. Mówi: Mam tutaj coś od Maryi dla ciebie. Nie wiem, o co chodzi, ale miałam silne przynaglenie, by ci to dać, może ty będziesz wiedziała. Wiedziałam. Przyniosła mi krzyż jerozolimski, który nosiła na swojej szyi. A ja kiedyś powiedziałam Jezusowi, że bardzo chciałabym pojechać do Jerozolimy, ale tylko z mężem.
Tyle lat jestem już po nawróceniu. Wszyscy moi znajomi byli już w Ziemi Świętej a ja cały czas odmawiałam, bo mówiłam, że czekam na męża. I ona mi daje ten krzyż jerozolimski, mówiąc, że to od Maryi. W moje serce wstąpiła nadzieja. To był 2015 rok. Siedem lat później poznałam Grzesia. Tyle lat musiałam wierzyć w tę obietnicę. Siedem oznacza w Biblii pewną pełnię, że coś się dokonało”.
Miłość, która się nie spóźnia
11 lutego tego roku powiedzieli sobie „tak” przed Bogiem.
„Oboje uznajemy to, że się poznaliśmy i spotkaliśmy w tym wieku za cud. Kiedy rozdawaliśmy zaproszenia na ślub, moja przyjaciółka zapytała, dlaczego napisaliśmy Bóg na zaproszeniu. Ale gdzie Bóg? – pytam. Byłam w szoku, nigdy nie zwróciłam na to uwagi, na naszym zaproszeniu były po prostu nasze inicjały B i G, a po środku takie gałązki, które faktycznie ułożyły się w taki napis” – mówi Basia.
Grzegorz: „Ja zawsze myślałem, że przyjdzie właściwy czas. Jak poznałem Basię, to od razu widziałem, że razem możemy zostawić dobry ślad na tym świecie. Nie chciałem przegapić sytuacji. Poznałem ją i starałem się jak najbardziej, żeby ją zdobyć. Przez kilka tygodni rozmawialiśmy tylko na skypie, codziennie, zakochałem się, nic innego mnie nie obchodziło. Wierzyłem, że Pan Bóg ma plan a ja po prostu w nim uczestniczę”.
Ten cud przyniósł też niemałą rewolucję w ich życiu. Grzegorz w Australii opiekował się starszą mamą, wyjazd był dla niej trudny. Także dla brata, który od teraz ma więcej obowiązków. Od początku wiedzieli, że to będzie skomplikowane, ale zgodzili się na to.
Grzegorz: „Zawsze możesz patrzeć na komplikacje jak na szansę albo przeszkodę. Dla mnie to była szansa. Przez to, że będziemy krążyć między dwoma kontynentami, nasze życie będzie ciekawe. Będą trudności, ale do pokonania”.
Basia: „My zawsze mówimy, że miłość zwycięża. Ktoś może powiedzieć, że wszystko wydarzyło się za szybko, ale dla nas to nie było za szybko, absolutnie. Stwierdziliśmy, że w naszym wieku już nie ma co czekać. W dniu ślubu czułam ogromną radość, spokój, wiedziałam, że w sakramencie małżeństwa oddajemy się w ręce Boga, że on nas poprowadzi. Czułam, że robię najwłaściwszą rzecz na świecie. Pełen pokój. Nie miałam żadnych wątpliwości. Mam 47 lat, ale mamy pragnienie, by mieć dziecko. Jeśli tak się stanie, to będzie to kolejny cud w naszym życiu”.
I zgodnie twierdzą, że spotkali się, gdy oboje byli na to naprawdę gotowi. Wierzą w siłę miłości, która nigdy się nie spóźnia.