O. Franciszek Pluta uratował ponad sto polskich sierot w czasie II wojny światowej. Historię niezwykłego zakonnika opowiada jego bratanek Leonard.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
„Ojciec tysiąca sierot” to historia oparta na faktach. Powieść powstała dzięki notatkom i wspomnieniom głównego bohatera – ojca Franciszka Pluty, który w 1939 roku został aresztowany przez Sowietów i osadzony w łagrze. W 1941 roku po tzw. amnestii dla Polaków wstąpił do armii Władysława Andersa. Na przełomie 1941 i 1942 roku otrzymał polecenie otoczenia opieką duchową dzieci zgromadzonych w polskim sierocińcu, następnie towarzyszył im w podróży do Indii, a tam – w Balachadi – pełnił funkcję komendanta osiedla polskich dzieci. Zmarł 23 stycznia 1990 roku w Kanadzie.
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Jak to możliwe, że tak fascynująca postać jak o. Franciszek Pluta jest tak mało znana w Polsce?
Leonard Pluta: Ojciec Franciszek to niejedyna postać, której groziło zapomnienie. Inną jest dr Tadeusz Lisiecki (w mojej książce występuje jako dr Jasiński). Lisiecki poświęcił swój majątek, zdrowie, narażał życie, by ratować polskie sieroty rozrzucone po Związku Sowieckim. Jego relacje zamieszczone w książce pochodzą z listów, które słał do Polski, podpisując się jako „Wanda”. Te listy są w Polsce, ale nikt nie chce ich wydać. Zasłona niepamięci pochłania dr Lisieckiego. Podobny los czeka dr Konarskiego, który leczył polskie dzieci w Związku Sowieckim w opłakanych warunkach, czy wiele innych bohaterskich osób.
Porozmawiajmy chwilę o samym o. Franciszku. W 1939 roku został aresztowany przez Sowietów i osadzony w łagrze. Jak znosił niewolę?
O. Franciszek był skazany dwa razy na karę śmierci. Ostatni wyrok został zamieniony na obóz ciężkiej pracy przy karczowaniu lasów w górach północnego Uralu. W czasie niewoli przebywał w 10 lub 11 sowieckich więzieniach. W jakimś sensie sowiecka biurokracja uratowała mu życie. Przy kolejnych przenosinach, zanim stanął przed sądem, dostawał jedzenie. Praca w karnym obozie była ponad jego siły. W wykonaniu normy pomógł mu brygadier, któremu opowiadał o Bogu. To go ocaliło od śmierci głodowej.
W 1941 roku o. Franciszek wstąpił do armii gen. Władysława Andersa.
Jak wielu Polaków przebywających w gułagu Suchobiezwodnoje (opuszczenie obozu nastąpiło kilka miesięcy po ogłoszeniu amnestii), o. Pluta udał się na południe, do Buzuluku, gdzie znajdowała się siedziba sztabu armii Andersa. Wiadomość o jej tworzeniu doszła do obozu wcześniej. Polacy jechali tam zatłoczonymi pociągami. Dostanie się do nich wymagało wiele sprytu i determinacji. Podróż trwała kilka miesięcy. W Buzuluku o. Pluta został kapelanem.
Tam otrzymał polecenie zaopiekowania się dziećmi z polskiego sierocińca w Taszkiencie. Skąd taka decyzja? Jak przyjął ją duchowny?
Przytoczę fragment przemowy o. Pluty na zjedzie byłych wychowanków, który odbył się w 1981 roku w Pensylwanii.
Zostałem mianowany szefem duszpasterstwa jednej z organizujących się dywizji. Pewnego dnia przyszedł do mnie naczelny kapelan, ks. Cienski i mówi: „Księże kochany, ksiądz pojedzie do Indii”. A ja mu mówię: „Po co? Pod bambusem mam siedzieć? Ja nie chce”. Na to ks. Cienski: „Ksiądz pojedzie do Indii, bo to jest bardzo ważne. Księdza tam potrzeba”. Ja mu odpowiadam: „Dlaczego ja? Ksiądz chce się mnie pozbyć?”.
A on na to: „Ksiądz pojedzie do Indii, bo właśnie przyjechała ekspedycja, oni potrzebują księdza i kierownika (…). Ja mu odpowiadam: (…) Jestem jak kot, który chodzi swoimi drogami… Ale skoro Pan Bóg chce inaczej, jeśli to jest prawda, że przez dziekana przemawia Bóg, choć ja mam inne zdanie i pewne wątpliwości, nie ma innej rady”.
O. Pluta towarzyszył dzieciom w niebezpiecznej przeprawie ze Związku Sowieckiego do Indii. Jak wyglądała podróż?
Była mozolna, długa i niebezpieczna. Przejazd przez góry i pustynie był ciężki. Karawana poruszała się głównie nocą. Istniało poważne ryzyko napadu bandytów. Podróż pierwszego konwoju trwała kilka miesięcy. Następne były szybsze.
W książce „Ojciec tysiąca sierot” opisuje pan historię małego chłopca, który niespodziewanie puka do drzwi o. Franciszka. Nie figuruje on w sowieckich dokumentach. Duchowny zabiera go więc do Indii nielegalnie. Co wiemy o tym epizodzie z zapisków o. Pluty?
Tej historii nie musiałem szukać w zapiskach. Opowiedział mi ją ten właśnie chłopiec – dziś oczywiście dojrzały mężczyzna – Norbert Kraszewski. Ze łzami w oczach mówił, że czuje się winny śmierci swego młodszego brata, który – po dwóch tygodniach czekania na Norberta – wyruszył przez step, by go znaleźć. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Norbert jako ostatni opuścił obóz w Indiach, pracował w kopalni w Anglii. Następnie wyjechał do Niemiec, gdzie wstąpił do polskiej Kompanii Wartowniczej. A w końcu służył w amerykańskiej piechocie morskiej. Po pięciu latach dostał obywatelstwo USA, skończył politechnikę. Podczas odwiedzin u o. Franciszka poznał moją siostrę. Tak zostaliśmy rodziną. Zmarł w wieku 86 lat. Był wspaniałym człowiekiem.
W Balachadi o. Franciszek pełnił funkcję komendanta osiedla polskich dzieci. Na czym polegała jego praca?
O tym też może „opowiedzieć” sam o. Pluta.
Budżet przewidywał jedną rupię na głowę. Mieliśmy się za to utrzymać, uczyć. Jak? Dzieci mieliśmy w wieku od dwóch do siedemnastu lat. Były awantury o jedzenie, o mieszkanie. Cały personel to były kobiety. Jedynym mężczyzną byłem ja – mały, niski. Jak miałem się kłócić z nimi wszystkimi?
„Proszę księdza, mój syn nie będzie mieszkał w baraku z innymi, tylko ze mną”. „Nie, proszę pani, nie może być dzieci lepszych i gorszych. W moim obozie muszą mieć po równo”.
Od czasu do czasu uciekałem się do kar fizycznych.
Ale najgorzej było, kiedy przyszedł ten pieroński monsun. ¾ dzieci zachorowało na malarię. A w obozie nie było lekarza ani leków. Rozpacz brała człowieka. Zadzwoniłem do Banasińskiej, by przysłała chininę, a ona mówi, że nie da rady. Zdenerwowałem się. Jak nie umie czegoś załatwić, to niech się za to nie bierze. Była awantura.
Ks. Franciszek walczył też z władzami o to, by nie oddawać sierot do adopcji rodzinom angielskim lub hinduskim. I z władzami komunistycznymi, by nie zabrały z obozu nieletnich. Walczył o tysiące codziennych spraw. Wiceprezydent UNRA Sobolew wysłał list gończy, w którym nazwał o. Plutę „międzynarodowym porywaczem dzieci”.
Jak długo o. Pluta opiekował się polskimi dziećmi w Indiach?
Cztery lata. Zanim obóz w Balachadi został zamknięty w 1946 roku, o. Franciszek wraz z wychowawczyniami dołożył wszelkich starań, by jak najwięcej dzieci wysłać na Zachód, przeważnie do Anglii. Dzieci, którym nie udało się wrócić do rodzin, trafiły do drugiego obozu polskiego w Valivade. Tam przebywały przez rok, a następnie przeniesiono je do wschodniej Afryki (przeważnie do Ugandy). W 1950 roku grupa 150 sierot trafiła do Kanady dzięki staraniom arcybiskupa Montrealu, Josefa Charbonneau’a.
Jak wyglądało powojenne życie o. Franciszka?
Po likwidacji obozu w Indiach pojechał do Anglii. Słał listy do biskupów w poszukiwaniu pracy. Po długim oczekiwaniu dostał odpowiedź od arcybiskupa Lincolna z Nebraski, który zaoferował mu stanowisko administratora parafii w jego diecezji. Ojciec Pluta przez pięć lat pracował w różnych parafiach Nebraski. Czuł się samotny i opuszczony. Wtedy interweniowała opatrzność. Przypadkiem spotkał biskupa Coady, który zaproponował mu stworzenie polskiej parafii w Ontario. W 1953 roku zbudował kościół pw. Matki Boskiej Częstochowskiej. Spędził w nim 23 lata. Po osiągnięciu wieku emerytalnego został delegatem rządu RP na uchodźstwie na Kanadę. Zmarł w 1990 w Mississauga (Ontario).
Pisząc książkę, miał pan do dyspozycji zapiski samego o. Franciszka. Czy potrzebował pan dodatkowych materiałów dla stworzenia opowieści?
Prócz relacji samego o. Pluty i opowiadań Norberta, dysponowałem materiałami od mojego krewnego, prof. Feliksa Pluty z Opola. Napisałem książkę właściwie dzięki jego niestrudzonym staraniom o to, by postać Franciszka nie została zapomniana. Feliks zasypywał mnie dokumentami, książkami, artykułami – wszystkim, gdzie choćby pojawiała się wzmianka o Franciszku. Miał nadzieję, że napiszę książkę dokumentalną.
Napisał pan jednak powieść beletrystyczną.
Istniały znaczne luki w dokumentacji, których nie dało się ukryć. Starałem się jednak nie zawieść nadziei Feliksa i cztery rozdziały napisałem w stylu dokumentalnym. Ich lektura uświadomiła mi, że to ślepy zaułek. Postanowiłem więc spróbować z beletrystyką, co było dla mnie nowością. Zobaczyłem, że pisanie idzie mi niezwykle lekko, a kolejne rozdziały nie są nudne. Pisałem w końcu o ludziach, których bardzo szanowałem. Z czasem było trudniej, ale wolność w tworzeniu sytuacji, postaci, wydarzeń, jaką daje beletrystyka, mnie niosła. To była właściwie jedyna forma, w której można opowiedzieć tę historię.
Czytaj także:
Babcia Nońcia uratowała ok. 50 dzieci. Historia Alfredy Markowskiej
Czytaj także:
Ten mężczyzna uratował ponad 2 miliony dzieci. Jak to możliwe?
Czytaj także:
Sendlerowa z krwi i kości. 12 ciekawostek z jej życia