Kiedy dwa lata po ślubie Berenika z mężem podjęli decyzję, że czas na dziecko, nie zakładali, że od razu się uda. Nie przypuszczali jednak, że droga do zostania rodzicami będzie tak długa i wymagająca.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Po roku bezskutecznych starań udali się do kliniki leczenia niepłodności. Pokazali lekarzowi karty obserwacji (para stosowała metodę objawowo-termiczną), jednak on całkowicie zignorował ich treść. Otrzymali skierowanie na badanie jakości nasienia oraz laparoskopię diagnostyczną u Bereniki. „Okazało się, że mam endometriozę, z którą można było zawalczyć już podczas tego zabiegu, ale nikt nie usunął jej ognisk – prościej było na wypisie napisać: niepłodność II stopnia, a w zaleceniach: in vitro” – wspomina kobieta.
Czytaj także:
Warsztaty dla kobiet, które nie mogą zajść w ciążę. „Czasem wystarczy po prostu się wygadać”
Dla małżonków to rozwiązanie było nie do przyjęcia. Zaczęli szukać lekarza, który podejmie się bardziej szczegółowej diagnozy i leczenia. Dzięki mamie Bereniki trafili do specjalisty naprotechnologa w Skoczowie. On skierował ich do instruktorki Modelu Creighton, ale najpierw przeprowadził szczegółowy wywiad. Trwał on ponad trzy godziny: „Najbardziej zaskoczył nas fakt, iż naprotechnologia bada cały organizm, i to obojga małżonków. Pod uwagę są brane nie tylko układy rozrodcze. Po raz pierwszy ktoś zapytał mnie o choroby współistniejące. Okazało się, że neutropenia z leukopenią, czyli schorzenie hematologiczne, które u mnie zdiagnozowano parę lat wcześniej, również może mieć ścisły związek z poczęciem. Leukocyty przyczyniają się do tworzenia pęcherzyków owulacyjnych. Nigdy wcześniej ani ja, ani żaden inny lekarz o tym nie pomyśleliśmy. Takie całościowe podejście do płodności wydało się nam bardzo logiczne” – opowiada Berenika.
Szkolenie z nowej metody obserwacji cyklu odbywało się przez Skype’a (nie było możliwości bezpośrednich spotkań z instruktorką). Berenika musiała pozbyć się nawyków związanych z poprzednią metodą, w której inaczej interpretowano objaw śluzu. Jednak było warto. „Nowa metoda wymaga sumienności i systematyczności. Ale daje bardzo czytelne, przejrzyste wyniki i lekarz naprotechnolog, patrząc na kartę, od razu widział wszelkie nieprawidłowości w cyklu” – zapewnia moja rozmówczyni.
Zdecydowanie mniej radosne były kolejne etapy diagnozowania. Przede wszystkim było ono wymagające: badania musiały się odbywać w konkretnych dniach cyklu wyznaczanych dzięki karcie CrMS (Modelu Creighton). Skoczów jest oddalony od domu pary o 130 km, więc trzeba było wstawać o 4:00 rano, żeby zdążyć z badaniami przed udaniem się do pracy. Trzeba było wykonać je trzy, czasem cztery razy w cyklu. Leczenie było kosztowne – wizyty u lekarza, cała masa badań laboratoryjnych i leki, częściowo sprowadzane z Czech, bo tylko tam można było je dostać. Do tego mąż Bereniki w tamtym czasie pracował w Austrii, co było dodatkowym obciążeniem.
Kolejne wizyty oznaczały kolejne rozpoznania, leczenie coraz bardziej się komplikowało. „Za każdym razem jadąc tam, byłam pełna nadziei, że w końcu znaleźliśmy przyczynę, że zastosowana terapia działa, a tu za każdym razem ogromne rozczarowanie. Dochodziły rozpoznania, wynikające z nich schematy leczenia i… przepłakane noce” – opowiada Berenika.
Lekarz stwierdził niedomogę lutealną – trzeba było podawać luteinę w bardzo dużych dawkach. Testy na nietolerancje pokarmowe wykazały uczulenie m.in. na gluten, więc doszła ścisła dieta, do tego uzupełnianie niedoborów wit. D3 i zbijanie zbyt wysokiej prolaktyny. Pierwsza dobra wiadomość była taka, że pojawiły się pęcherzyki owulacyjne. Niestety, nie pękały samoistnie, więc konieczne były zastrzyki z progesteronu.
Czytaj także:
Problemy z płodnością mogą dotyczyć co szóstego małżeństwa. Co wtedy robić?
Jakby tego było mało, wyrosły duże torbiele endometrialne. Berenika wspomina: „Trzeba było wykonać operację jajników. Zostałam skierowana do chirurga ginekologa w Pyskowicach. I kolejny raz w tak ciężkiej sytuacji Bóg postawił na naszej drodze anioła w postaci lekarza. Pan doktor niesamowicie ciepło nas przyjął, wykonał fachowo zabieg i ogromnie wzmocnił naszą nadzieję”. Kiedy zakończyła się rekonwalescencja, para pojechała na wizytę kontrolną i obaj lekarze stwierdzili, że wszystko jest w porządku, teraz trzeba tylko próbować i czekać. I tak po czterech latach starań i dwóch terapii napro, w momencie, w którym małżonkowie się nie spodziewali, na USG zobaczyli małe ziarenko, które teraz jest już dziesięciokilogramowym, ośmiomiesięcznym „słodziakiem”.
Para dodaje: „Na koniec chcieliśmy powiedzieć wszystkim starającym się o potomstwo, że wiemy, jak jest ciężko, ile trzeba czasu, siły, zdrowia i niestety pieniędzy, ale najważniejsza jest wiara. W momencie, kiedy odpuściliśmy i powiedzieliśmy: Przyjmujemy wszystko i niech się stanie wola Twoja, Panie, On pobłogosławił. Z perspektywy czasu widzimy, jak trudne chwile zbliżyły nas do siebie i nauczyły nas wiele pokory. Wystarczyło tylko zaufać, że dla Boga nic nie jest niemożliwe…”.
Czytaj także:
Naprotechnologia powinna być zastosowana wobec każdej niepłodnej pary
Czytaj także:
Naprotechnologia to nie tylko prokreacja. To profilaktyka