Czyli słoikami odmierzam czas.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Każda mama robi słoiki i wysyła nas z nimi do miejsca zamieszkania. Słoik to baza, to zakręcona miłość mamy, tak, słoik powinien stać w Sèvre jako wzorzec matczynej miłości.
Można być „słoikiem” z innego miasta, można być „słoikiem” z tego samego miasta. Czasami słoik w plecaku przemierza tylko dwie ulice. Ale zawsze jest tym samym, dużym ładunkiem zawekowanej miłości… w sosie własnym.
Pamiętam moje, które stanowiły pierwsze kroki w samodzielność. Pierwsze poważne słoiki – aż sześć – zawierały kutię! Genialny, makowy przysmak litewski, który mama robiła po mistrzowsku. Proces kręcenia maku był dramatyczny: mama sypała mak, ja kręciłem maszynką, a Dziadek trzymał stół w kuchni, bo inaczej cały „chodził”. Później Mama brała między nogi makutrę i drewnianą buławą (tak ją nazywałem) tarła mak.
Kutię kochałem i zawsze był jej nadmiar, a ponieważ tuż po świętach Bożego Narodzenia jechaliśmy na zimowisko z 16-tką, kutia ładowana była w słoiki i tak uzbrojony w sześć słoików jechałem do Zakopanego.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Ciocia Lulka Power
W kwaterze na Gubałówce miał miejsce swoisty wyścig pt. „Zdążyć przed skiśnięciem”. Na ogół udawało nam się zjeść wszystko, ale raz mieliśmy obsuwę i poważne jelitowe konsekwencje.
Co dom, to innych słoik.
Jeden z moich znajomych dostawał słoiki na… używane skarpetki obozowe. Żeby nie nękać namiotowiczów zapachem, mama dała mu na każdy dzień słoik, by zawekowane zabrał do domu.
Słoiki dostawałem też na biwaki. Te zawierały bigos, czasem klopsy. Było to trochę niemęskie, kiedy wszyscy wyciągali puszkę mielonki, ja miałem od Mamy klopsy w sosie koperkowym. Pamiętam, że niezjedzonych nie chciało się nam wozić z powrotem, więc zakopywaliśmy je w lesie, zaznaczając na mapie. Wiem, że mój drużynowy Szwejk ma do dziś „puszkową mapę” Puszczy Bolimowskiej. Jakby co, jakby znowu trzeba było do lasu iść, czy jako harcerz, czy jako partyzant to jesteśmy gotowi tam przetrwać. Klopsy mamy czekają pod świerkiem.
Później słoje odmierzały czas mojej dorosłości, łączyły mnie z domem, były taką gastronomiczną pępowiną. Miałem w domu słoik od mamy, miałem Mamę w domu.
Najpierw, gdy ukrywałem się przed wojskiem u Cioci Lulki (pisałem o tym), a potem, gdy na początku radia zamieszkałem z kolegą na Stegnach.
Gdy dekowałem się u Cioci na Bielanach, słoiki woziłem w plecaku, a jak go nie miałem, to po kieszeniach.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Wiadomość z nieba, czyli diabełek… za kołnierzem
Słoik mamy raz posłużył mi jako broń w walce, gdy wracałem w nocy od mamy, jakiś dresiarz zaczął bić w autobusie heavymetalowca. Razem z kierowcą i jednym pasażerem ruszyliśmy mu na pomoc. Uciekł, a na odchodnym dostał ode mnie słoikiem z bigosem, pamiętam, jak w zwolnionym tempie bigos rozbryzguje się na dresie chłopaka, eksplodując kapustą, śliwkami i grzybami…
Matczyna rakieta klasy „Twist – open” po ogórkach z Tolkmicka.
Słoiki były kochane, romantyczne, dawały przetrwać trudny czas budowania samodzielności, kiedy człowiek nie miał na jedzenie.
Słoiki karmiły mnie, gdy budowałem swoją rodzinę i pozwalały nam cieszyć się matczynym rosołkiem, gdy raczkowaliśmy jako rodzice raczkujących dzieci…
Dlatego ze wzruszeniem patrzę, gdy nasza Zosia wychodzi od nas z gorącym słoikiem kaszy.