Wielkanoc czy Boże Narodzenie? Ktoś ostatnio zadał mi to pytanie, a ja nie pomyślałam ani o pisankach, ani o kwitnących magnoliach.
Nie jestem zbyt tradycyjna. Pisanki malowałam ostatnio w podstawówce, ale tradycja bardzo zapada w pamięć. Dzięki niej pamiętam Wielką Sobotę 1997 roku. Na nogach miałam czerwone lakierki, a w ręce wystrojony wstążkami, wiklinowy koszyk z drożdżowym barankiem.
Wielkanoc do dziś kojarzy mi się z kwiecistą sukienką, ciastami, roladą serową mojej mamy i rodzinnymi rozmowami przy kuchennym stole. Ale to tylko otoczka tego, co dźwigam w środku.
Bo w okolicach Wielkiej Nocy rozgrywa się we mnie wielka bitwa o wstanie z martwych. Jeszcze raz.
Przykra prawda
W Wielkim Tygodniu często dźwigam na plecach kamień z napisem: „znów zawaliłaś”. I nie chodzi o rezygnację ze słodyczy czy post ścisły w Wielki Piątek. Z dietą, czyli dosyć mało istotnym elementem tego czasu, nie mam problemów. Chodzi o relacje. Widzę wtedy, jak beznadziejnie rozkładam swoje priorytety. Jak głupio wybieram. I jak bardzo uciekam od wszystkiego, co naprawdę ważne.
Diagnoza jest bezlitosna: zmarnowałam cztery wyjątkowe tygodnie. Każdego dnia Bóg czekał na mnie i był na każde zawołanie, a ja wykorzystałam jakieś 10 procent swoich możliwości.
Ale wiecie, co? Prawda, nawet ta trudna, to pierwszy powód, dla którego czekam na Wielką Noc.

Czytaj także:
Jola Szymańska: O byciu Bożą wroną, czyli kilka spraw, które chciałabym przegrać
Duchowe ambicje?
W takich momentach myślę, że kiepska ze mnie katoliczka. Co ja tu robię, skoro nie potrafię pościć o chlebie i wodzie, w moim planie dnia króluje bałagan, a ambitne modlitewne założenia skończyły się na wpisaniu ich w planner?
Ratuje mnie zazwyczaj drugi powód, dla którego czekam na Wielką Noc – przebaczenie. Wiem, że to się już stało i że Bóg nie czeka na mnie z rózgą. Czeka, aż wreszcie przestanę się zatrzymywać na swoich duchowo-postnych ambicjach, a zacznę z Nim rozmawiać.
Kiedy dociera do mnie, że Jezusowi nie chodzi o „krwawą ofiarę”, a moje winy są już przebaczone, muszę jeszcze przebaczyć sama sobie. I dać sobie szansę. Choćby na zachwyt faktem, że Chrystus umarł właśnie za mnie. I zaprasza mnie do siebie, mimo że żaden ze mnie bohater.
Wstanie z martwych
Często nie chcę wstawać z martwych. Nie chcę się zastanawiać, nie chcę nic zmieniać. Wolę narzekać na braki, niż wstać i iść. Ale trzecim i najważniejszym powodem, dla którego czekam na Wielkanoc jest Jego zmartwychwstanie. Zmartwychwstanie, o którym ciągle na nowo chcę sobie przypominać. Które ciągle chcę sobie uświadamiać.
Zmartwychwstanie Chrystusa zmienia wszystko. Zmienia sens mojego życia, zmienia moje wartości, zmienia patrzenie na świat i na siebie. Zmienia nawet śniadanie i popołudniowe rozmowy. Gdyby nie Jezus, to wszystko byłoby strasznie płytkie.

Czytaj także:
Jak przetrwać wielkie rodzinne spotkanie i nie stracić radości z bycia razem
Tradycja na wyciągnięcie ręki
Nie ma lepszych i gorszych świąt, a rok liturgiczny to nie konkurs na najfajniejszą tradycję. Kocham grudzień i Boże Narodzenie. Jest bardzo emocjonujące, wesołe i klimatyczne, ale to Wielkanoc wywraca mój świat do góry nogami.
Święto Zmartwychwstania Pańskiego nie jest czasem romantycznych światełek, a prawdy, przebaczenia i zmartwychwstania. Przypomina o najlepszej nowinie: Chrystus zwyciężył śmierć. Idąc za Nim, jestem wolna. Co więcej, ginąc za mnie, Jezus pokazał, jak bardzo pragnie mojego życia. A jednocześnie oddał mi je w całości.
Mogę zrobić z nim to, co chcę. Na przykład wstać i jeszcze raz rzucić Mu się w ramiona. To chyba najlepsza możliwa (i nie tylko wielkanocna) tradycja.