Stracił jedyną córkę. Jest człowiekiem. Ale teraz, w tej konkretnej sytuacji, przed jaką stawia go Bóg, jest przede wszystkim mężem. I nie może pozwolić, aby oboje się rozsypali.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Hania jest moją chrzestną mamą. Dobra z niej kobieta. Nic dodać, nic ująć. Uczciwa, pracowita, gorliwa. I bardzo pomocna. Hania całe życie uczyła w jednym z warszawskich liceów. Podobno uczniowie się jej bali. W sumie trudno mi się dziwić. Sam przez lata się bałem. W domu moich rodziców powstał z czasem nawet taki sposób straszenia: „Jak nie zjesz obiadu do końca, przyjdzie ciocia Hania i się skończy”.
Wydawało się, że życie Hani to pasmo sukcesów. Zaradny, mądry, dobrze zarabiający mąż-informatyk. Trójka dzieci. Ładne mieszkanie. Rodzinne wakacje to w Polsce, to poza krajem. Zimowe szusowanie na nartach.
Wiadomo: na pewno mieli kryzysy. Bo to jest wpisane w naszą grzeszną naturę. Na pewno mieli problemy. Ale nie były to problemy z kategorii tych, które dobijają w sposób taki, że nie sposób tego ukryć na zewnątrz. Przynajmniej jako młody chłopak nic takiego nie dostrzegałem. Aż nadszedł ten dzień.
Czytaj także:
W poszukiwaniu utraconej męskości
Ile byśmy dali, żeby nigdy się nie wydarzył… Ale niestety. To niemożliwe. Stało się. Hania wraz z mężem stracili jedyną córkę. Zginęła. Tragicznie. Zostali sami. Synkowie, mąż i ona. We czworo. Bez Madzi… Dopiero wtenczas poznałem, za kogo wyszła ciocia Hania.
Tego faceta podziwiałem już wcześniej. Owszem, muszę to przyznać: wkurzała mnie jego mądralińskość (którego mężczyzny nie wkurza, gdy drugi wie lepiej?). Denerwowało to, że zawsze wie najlepiej. Ale lubiłem go. Naprawdę. Ceniłem. Nawet po części podziwiałem.
Ciocia Hania zawsze była ładna. Zawsze była szczupła. Nigdy jej o to nie spytałem, ale wnioskuję, że miała w kim wybierać, gdy przyszło jej szukać męża. Wybrała tego jednego.
Gdy nadszedł ten dzień – dzień próby (tak dla nich, jak i dla ich dzieci, przyjaciół) – Hania nie wytrzymała. Trzymała ten ból od pewnego czasu. Wreszcie wybuchła w rozmowie przez telefon:
– Bo widzisz. Ten mój facet to nic…
– Ale co „nic”?
– Nic nie współczuje…
– Nie rozumiem…
– Bo gdy ja płaczę po naszej Madzi… Gdy już nie wytrzymuję… Gdy jestem bezsilna, on mnie tylko w milczeniu przytula.
– A to źle??!!
– Bo ja bym chciała… – łamał się głos Hani. – bo ja bym chciała, aby on także ze mną popłakał.
Domyślam się, że niejeden dobry psycholog przyznałby Hani rację. Że dobrze jest, gdy towarzyszymy w bólu i niewysłowionym cierpieniu w ten sam sposób, co zainteresowana osoba, którą pocieszamy. Że czasem dobrze jest popłakać wraz z nią.
I może znów wyjdzie, że „się nie znam”. Ale po tym, gdy to usłyszałem, mój podziw wobec wujka wzrósł. I to przynajmniej pięciokrotnie.
I nie chodzi mi o to, że facetowi nie wolno płakać (rety, ile sam już łez wylałem na tym ziemskim padole?). Ani o to, że ma być niewzruszony, gdy obok ktoś nie daje sobie z czymś rady. Nie-nie-nie!
Czytaj także:
Walcz do końca! Nawet, gdy to bez sensu…
Ale o to, że mamy być – Panowie! – SKAŁĄ! Właśnie w takich dniach, jak ten dzień próby. Na każdego z nas taki dzień kiedyś przyjdzie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Śmierć kogoś bliskiego, porzucenie, inna tragedia. I co wówczas? Położymy się i pójdziemy spać? A po pobudce udamy, że nie ma tematu? A może będziemy użalać się nad sobą do końca swoich dni? I mniejsza, gdyby chodziło tylko o nas. To jeszcze najmniejszy problem.
Ale gdy Bóg postawi obok nas Kobietę, za którą będziemy odpowiedzialni, co wtedy? Gdy powie nam, że od tej pory „ty jesteś głową tej rodziny”? Co wówczas? Też się położymy? Też będziemy razem płakać? W poczuciu bezradności i lęku?
Nie wiem. Może to zbyt idealistyczna wersja męskości. Może ten dzień próby rzeczywiście obnaży w nas to, co najgorsze. Bezradność, emocjonalny nieład, brak pomysłu, co dalej. Ale wolę wierzyć, że jednak nie. Że nieprzypadkowo nie nosimy sukienek. Że uda się nam wziąć w garść.
I tak jak mąż mojej cioci, przytulić ją i nie uronić nawet jednej łezki. Na tę przyjdzie pora, gdy zrozpaczona żona nie będzie widziała. To przecież jasne. Stracił jedyną córkę. Jest człowiekiem. Ale teraz, w tej konkretnej sytuacji, przed jaką stawia go Bóg, jest przede wszystkim mężem. I nie może pozwolić, aby oboje się rozsypali. Emocjonalnie, w uczuciowej beznadziei. Trzeba ogarnąć przecież tyle spraw. Pogrzeb, goście, kondolencje, kościół, ciało córki. Potrzebna jest chłodna głowa. Głowa rodziny. Ktoś ci dał rozkaz. Pora go wykonać. Na płacz będzie czas kiedy indziej.
Jak ja kocham takich facetów.
Czytaj także:
Mężczyźni! Chodźmy do kościoła, jesteśmy tam potrzebni!