Rak, żałoba i cierpienie to nie jest wojna. Nie musisz jej wygrać.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Kilka tygodni temu przeczytałam w „Chicago Tribune” artykuł o nowotworach; jego autorka udowadniała, że mówiąc o tej chorobie powinniśmy przestać używać wojskowej terminologii. Cieszę się, że o tym napisano, bo zauważyłam to zjawisko wiele lat temu i uważam je za niepokojące.
Choroba to jest nie wojna
Autorka tekstu, Mary Wisniewski, pisze, że reakcje na wiadomość o glejaku Johna McCaina (amerykański senator z ramienia Partii Republikańskiej, kandydował w wyborach prezydenckich w 2008 roku – przyp. tłum.) dotyczyły głównie tego, jak dzielnie znosi on swoją chorobę. Wisniewski pisze, że jej starsza siostra umarła właśnie na glejaka, mimo że była równie dzielna, i ubolewa nad tonem, jaki przybieramy, rozmawiając o nowotworach.
Nie znoszę tego tonu – jak gdyby ludzie o silnej osobowości i determinacji mogli „zwyciężyć” raka. To nie ten rodzaj wojny. Jeśli przeżyjesz raka, nie będziesz „mężniejszy” – ani bardziej słabszy, jeśli się poddasz.
Dlaczego to robimy? Dlaczego wyobrażamy sobie raka jako bitwę, którą mogą wygrać tylko najlepsi?
Wisniewski przypuszcza, że kiedy ludzie słyszą diagnozę „rak”, nie wiedzą, co powiedzieć i chcą w ten sposób wspierać chorego. Myślę, że to po części prawda, ale sprawa jest bardziej skomplikowana. Myślę, że nasza odpowiedź na raka przypomina reakcję na każde inne nieszczęście: nasza empatia nie umie wyjść poza uczucie dławiącego, pierwotnego lęku, że nas może spotkać to samo.
Czytaj także:
Diagnoza: rak. Jak poradziłam sobie z tą sytuacją?
Uzasadniony strach
Widać to zwłaszcza w reakcjach w internecie, kiedy ludzie dowiadują się o jakiejś tragedii: niektórzy modlą się i składają kondolencje lub pytają, jak można pomóc, ale inni analizują przyczyny nieszczęścia i odnajdują ten jeden fatalny błąd, który spowodował kryzys, a nawet obwiniają cierpiących.
Tego rodzaju reakcje widzimy dziś w odpowiedzi na katastrofę w Houston – połowa tekstów chwali bohaterów, połowa obwinia mieszkańców Houston (lub tamtejszą administrację) o to, że nie ewakuowali się w porę. Mogli przecież uniknąć nieszczęścia, gdyby tylko zrobili to czy tamto, prawda?
Na wieść o chorobie nowotworowej ludzie reagują podobnie – to dwa aspekty tej samej sprawy. Zamiast szukać przyczyn, zachęcają chorego, żeby był dzielny i nie poddawał się. To kojąca myśl, nieprawdaż? Że siła woli ocali nas od śmierci. Ale to nie tak.
Prawda jest taka, że nasz pierwotny lęk jest dobrze uzasadniony. Wiemy, że dobrym ludziom zdarzają się złe rzeczy – wiemy, że przychodzą bez ostrzeżenia i bez odroczenia, i że nic nie może zmienić nieodwracalnego. Ale gdybyśmy pozwolili sobie naprawdę w to uwierzyć, ze strachu nie wychodzilibyśmy z domów. Racjonalizujemy więc i upewniamy się, że nic złego nas nie spotka, bo wiemy lepiej albo walczymy z większą determinacją.
Czytaj także:
Silna i piękna. Walczy z rakiem i wspiera na blogu tysiące osób
Ważne współcierpienie
To, że odrzucamy możliwość naszego własnego cierpienia, jest całkowicie zrozumiałą reakcją. Problem polega na tym, że odrzucamy także tych, którzy cierpią. Jak mówił papież Benedykt w „Spe Salvi”, to znak okrutnego i nieludzkiego społeczeństwa.
W istocie, zaakceptować „innych”, którzy cierpią, oznacza przyjąć ich cierpienie w taki sposób, że staje się ono własnym. Ponieważ stało się wspólnym cierpieniem, w którym obecna jest też inna osoba, może przeniknąć je światło miłości.
Zamiast dodawać odwagi tym, którzy cierpią – z powodu raka czy klęsk żywiołowych – powinniśmy znaleźć sposób na współcierpienie z nimi. „Jak mogę pomóc?” to dobre pytanie, ale lepsze brzmi: „Jak mogę pomóc ci to znieść? Jak mogę ci pokazać, że w swoim cierpieniu nie jesteś sam?”
To o wiele trudniejsza reakcja. Również o wiele lepsza i bardziej ludzka.
Czytaj także:
Jak towarzyszyć w porażkach i mądrze współczuć
Artykuł ukazał się w angielskiej edycji portalu Aleteia