Dajmy naszym dzieciom być dziećmi. Dajmy poeksplorować świat, dajmy czasem się z kimś pokłócić, czasem się obronić, a czasem być pokonanym.
Kącik zabaw w restauracji. Dobrze pomyślany – w oddzielnej sali z kilkoma stolikami dla rodziców, którzy chcą mieć dzieci na oku. Można więc zjeść obiad czy wypić kawę w spokoju. Dzieci pod bokiem bawią się, chciałoby się dodać równie spokojnie, ale niestety – matki im w tym przeszkadzają.
Matki-krążowniki krążą z głośnym warkotem swej obecności. Majka zejdź, bo spadniesz. Wiola choć, weź gryza. Kajtek oddaj chłopcu zabawkę. Majka mówiłam ci zejdź! Kajtek nie skacz, bo kogoś potrącisz. Strażniczki praworządności zwracają uwagę również dzieciom, których rodziców nie ma na sali.
Gdzie jest granica?
To nawet szlachetne, że poczuwają się „czuwać” nad całą rozbrykaną zgrają. Gdyby moje dziecko źle się zachowywało, chciałabym, żeby ktoś zwrócił mu uwagę. Problem jednak w tym, że każdy rodzic gdzie indziej widzi tak zwane „niegrzeczne” zachowanie.
Skakanie w kałuży, bieganie i krzyki pod blokiem, zeskakiwanie z wysokiego płotu? Krzywdy nikomu nie robi, ale jeszcze się przeziębi, wkurzy sąsiadów albo skręci kostkę. Ktoś kogoś uderzył, sypnął piaskiem w oczy? I tu można dyskutować: kto zaczął, a kto się tylko bronił? Ktoś wyrwał komuś łopatkę i powinien ją zwrócić? Niby tak, ale jak ma 1,5 roku to trudno tego od niego oczekiwać. A od jakiego wieku już można? Od kiedy obowiązuje ścisłe przestrzeganie norm społecznych? To zależy. Czy na placu zabaw są matki, czy ojcowie.
Ojcowie mają luz
Gdy na placu zabaw są ojcowie… Może nie jest to grupa reprezentatywna, ale szczerze mówiąc nie zdarzyło mi się widzieć taty, który by tak ingerował w zabawy i kontakty dziecka na placu zabaw.
Byłam za to kilka razy świadkiem, jak tata czytał książkę nie odrywając od niej wzroku ani na sekundę, a już największe emocje (mieszankę oburzenia, podziwu i zazdrości) budzą we mnie ojcowie, którzy niezależnie od miejsca, pory dnia, ani natężenia hałasu siadają i… natychmiast zasypiają.
Matki działają
Zgoła inaczej wygląda to z płcią piękną. Tu od najmłodszych lat będzie resocjalizacja „złodziei” cudzych zabawek. „Oddaj Kubie wiaderko, on pierwszy się nim bawił” – racja, tylko że Kuba nawet nie zauważył, że czegoś mu zabrakło. To po co się wtrącać?
A co, jeśli starsi chłopcy nie dogadali się i się popychają? Nie wiem. Wiem jednak, że nasza szybka reakcja nie da im nawet szansy, by nauczyli się rozwiązywać konflikty samodzielnie. I oczywiście, na pewno są sytuacje, w których powinniśmy, jako dorośli, ingerować. Szkoda tylko, że takich sytuacji jest po stokroć mniej, niż tych w których robimy to zupełnie niepotrzebnie.
Boimy się
Mogę się domyślać czemu. Jako mama wcale nie jestem tak wyluzowana, jak chciałabym być. Po pierwsze boję się konfrontacji z rodzicem, którego mogłabym (a raczej moje dziecko by mogło) urazić. Tym bardziej, że w sytuacjach konfliktowych moja asertywność waha się od -5 do 0.
Dlatego uprzedzając pretensje, sama zwracam uwagę. Rozumiem lęk przed oceną mnie jako niekompetentnej, nie reagującej matki.
Wiem też, że odkąd urodziłam pierwsze dziecko, a ono zaczęło raczkować zjadając wszystko co napotka na swej drodze, moje spojrzenie na otoczenie zmieniło się radykalnie. Dość powiedzieć, że mój stosunek do otaczającego świata z pełnego akceptacji lub w najgorszym razie chłodnej obojętności, przerodził się w napięty detektor czyhających na każdym kroku kantów, szkieł stłuczonych butelek czy psich odchodów.
Gdy moje jeszcze wtedy małe córki wspinały się na konstrukcję przeznaczoną dla nieco starszych dzieci, zamierało mi serce. Rozumiem lęk przed bakteriami czy krzywdą i bólem, który może je spotkać.
Najwyższy sędzia
Na szczęście spotyka mnie czasem zbłąkana autorefleksja. Zastanawiam się wtedy, czy moje obaw są słuszne? Czy rzeczywiście chcę kierować się lękiem? I na co tak naprawdę moje komentarze mają wpływ?
Przed światem nie ochronią. Mogą za to osłabić charakter, zabijając ciekawość i odbierając wiarę we własne możliwości.
Rozwiązywanie za dzieci sporów nie pomoże im radzić sobie z nimi bez naszej cichej, ale czuwającej obecności, a kiedyś nadejdą takie chwile, w których nawet tej cichej obecności nie będzie. Ponadto sami siebie wpędzamy w uciążliwą na dłuższą metę rolę sędziego. A w ostatecznym rozrachunku tracimy coś bardzo cennego – uwagę i szacunek. Dzieci po prostu przestają nas słyszeć. Bo ileż można! Nie sposób reagować na każde „ostrożnie, powoli, uważaj, to inaczej, trzeba było tak”, gdy pada w sytuacji żadnego zagrożenia. (Czy nie jest czasem podobnie z naszymi mężami?).
Dlatego błagam matki, weźmy się w garść. Sama biję się w piersi i apeluję: dajmy naszym dzieciom być dziećmi. Dajmy poeksplorować świat, dajmy czasem się z kimś pokłócić, czasem się obronić, a czasem być pokonanym. A jak to za duże wyzwanie na nasze nerwy, to módlmy się, by prawdziwa miłość usunęła lęk. A póki co, niech idzie z nimi tata.