Niezmiennie dziwi mnie, jak wiele z nas rozpościera zupełnie odjechane wizje na temat swojego ciała. Podchodzimy do niego z krytyką lub podejrzliwością. Hartujemy je tak długo, aż zasłuży na kilka ciepłych słów.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Nieustannie wystawiamy je w bezkrwawych zawodach naszych dążeń. Wystarczy wejść na Instagrama lub wziąć udział w spytkach o tym, czego los nam poskąpił. Nie pamiętam, abym spotkała kogokolwiek, kto powiedziałby: Lubię swoje włosy! Albo – mam świetną figurę, piękne nogi, zgrabne ramiona. Gdyby jednak szło o odwrotność, miałabym spory problem, kto z moich znajomych wywalczyłby tytuł króla cielesnej porażki. Być może sama stanęłabym na czele.
Nasze ciała to pole bitwy
W swoim życiu wysłuchałam już wiele historii o „krzywym ryju”, „wyłupiastych oczach”, „grubym tyłku”, „koślawych nogach”, „braku biustu”, „krzywych zębach”, „ogólnej brzydocie”. Wiele razy byłam świadkiem wyrzekania się samej siebie, stawania, niby „z boku”, ale kompletnie nie przy sobie.
Ile razy sama pocisnęłam sobie kilka nieprzyjemnych fraz, a propos złamanych obietnic żywieniowych lub ogólnoprezentacyjnych? Nie dałam sobie dokończyć? Przerywałam? Przestawałam słuchać? Nie wzięłam pod uwagę przebytej ciąży, gorszego samopoczucia, zmęczenia lub słabej woli?
Trafnie ujął to Batman, mówiąc, że można zatopić się w „mroku własnej oceny”. Rozpętać w głowie taką zamieć, z której nie da się wydostać. Szukać rozwiązań w każdej nadchodzącej modzie. Być bezimiennym „kolorem jesieni”, albo nowością jakiejś marki, a nie Magdą, Martą, Anią, Kaśką czy Marzeną, tj. dziewczyną, z którą znamy się od urodzenia, unikatową i wyjątkową, nawet jeśli ktoś uważa, że moja uroda trąci banałem.
Zbyt wiele z nas stawia swoje ciało pod znakiem zapytania lub w panice trzech wykrzykników. Zbyt wiele z nas widzi w lustrze to, czego nie ma lub szuka rozwiązań dla tego, co nie pasuje. Nasze ciała są polem bitwy. Oczyma wyobraźni powiększamy biusty, zmniejszamy obwód talii, zagęszczamy włosy, ponosimy straty.
Czytaj także:
Twoje ciało ma głos. Co Ci mówi?
Proces „ciałozniszczenia”
Można też roztrzaskać swoje ciało w lustrach czyichś oczu. Jak gdyby ich odbicie było potwierdzeniem dla mojego „być albo nie być”. Nie od dziś jesteśmy najłatwiejszym łupem dla oblewającej nas kultury obrazkowej. Wystarczy przejrzeć kilka stron przypadkowego kolorowego pisma, aby skonfrontować się z mitem idealnych wymiarów, kolorytu skóry i grubości włosa. Panie, powyginane w efektownych pozach sukcesu, w którejś chwili przemieniają się w ciąg czystych myśli prześladowczych, pt. Czemu tak nie wyglądam? Co ze mną jest nie tak? Jestem beznadziejna.
Najadamy się tym papierowym badziewiem, pozwalamy, by przeżerał nasze wnętrzności, a w ostateczności godzimy się na rozkopanie pewności siebie. Chodzimy po tym świecie z poprzyklejanymi skrawkami gazet w konkretnych częściach naszych ciał. Zapominamy, że każde z nich niesie za sobą konkretną historię, wartą tego, aby podejść do niej z szacunkiem i zrozumieniem. Że jesteśmy spójne, choć nieidealne. Że jesteśmy obrazem, a nie kolażem wyprodukowanym na rzecz męskiego konsumenta.
Tak naprawdę, wiele z nas już w dzieciństwie rozpoczęło proces „ciałozniszczenia”. Wydawało nam się, że musimy dbać o konkretną formę, przypominać standard Elle-srelle lub sprostać wymaganiom otoczenia. Odebrałyśmy sobie możliwość cieszenia się sobą, poznawania własnej atrakcyjności na sprzyjających nam warunkach. Bywa, że ciągniemy tą rozgrywkę po dziś dzień. Nie dociera do nas to, że atrakcyjność bierze swój początek w godzeniu się z sobą, a nie w przymusie zadowolenia samej siebie.
Czytaj także:
Koniec magii Photoshopa. Nowe prawo we Francji
Cielesne konfrontacje
Doskonale pamiętam moment, w którym, po urodzeniu syna, skonfrontowałam się z swoim ciałem. Prawdę mówiąc, byłam załamana. Nie chodziło tylko o kilkanaście naddanych kilogramów, które realnie zaczęły mi przeszkadzać – wizualnie i „technicznie”. Źródłem niepokoju były moje wewnętrzne oczy. Nie byłam pewna, czy odnajdę w sobie prawo właśnie na taką siebie, jaką jestem.
Moje ciało było mi obce i nieprzyjazne. Czułam się, jak w programie „przed i po”, z tym że w moim przypadku transformacja przebiegła na niekorzyść. Nie umiałam odnaleźć w sobie tej, którą znałam, szczerze powiedziawszy, zastanawiałam się, gdzie sobie poszła i czy kiedykolwiek wróci. Byłam wściekła, że nie zmieściłam się w kanonie matek, które z godziny na godzinę odzyskują dawną formę. Osądziłam się, i z całą surowością uznałam za winną.
Dopiero po kilku rozmowach odkryłam, jak bardzo jestem przerażona – możliwością oceny, krytyki, nieprzyjemnych spojrzeń i jednoczesną koniecznością ujęcia się za sobą samą. Zrozumiałam, że wszystko, co trudne kojarzy mi się zasadniczo z jednym – z brakiem miłości. Zrozumiałam, że perspektywa kochania to cena, za którą (tak nam kobietom się wydaje) warto zapłacić wygórowaną cenę pominięcia siebie.
Czytaj także:
Schudła 158 kg. „Nikt nie ma prawa wytykać mnie palcami i śmiać się”
Ciało jest domem
W końcu odkryłam, że wołanie mojego ciała dotyczy tylko jednego – przyjęcia go bez szalonej potrzeby udoskonalania. Że ideały są passé, gdy w grę wchodzi przeżywanie życia takim, jakim ono jest. W moim przypadku macierzyństwo skonfrontowało mnie z odjechaną wizją mojej cielesności, w której najdalej jest do… Mnie samej.
Ciało daje życie, dlatego nie po drodze jest dla niego umierać. Jak śpiewam w jednej ze moich piosenek (Pieśń sercowa), wciąż uczę się brać do paczki swoje zmarszczki, podstawki podbródka czy kurze łapki. Uczę się nie wbiegać przed szereg, gdyż pewne przemiany potrzebują zaistnieć w czasie, który uszanuje cały proces. Nie ma nic gorszego niż szybkie diety cud, które nie przynoszą trwałych owoców.
Trochę już rozumiem, że ciało to coś więcej niż wizualne „za” i „przeciw”. Każde ciało ma swoją historię. Opowiada nam o niej w zmęczeniu dnia czy biegu na przełaj, w przytuleniu, siedzeniu w kuckach albo potrząsaniu głową. Ciało to coś więcej niż zgrabny tyłek, choć i taki się chwali. Ciało to dom dla naszych dzieci, myśli, inspiracji, poruszeń, taki z drzwiami, oknami i spadzistym dachem. To bliskość zadartego nosa, kudłatych włosów i wąskich ust. Ciało to ja, czemu więc mam siebie do tego domu nie przyjąć?
Czytaj także:
Cheeeese! Czyli tajemnica kobiecego piękna