W czasie odchodzenia i po śmierci mojej mamy, oprócz wiary w zmartwychwstanie, pamiętam też ogromny ból i mnóstwo pytań do Boga, który milczał, jak nigdy wcześniej. Byłem na Niego wściekły.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
To miał być tekst o „Smutku” C. S. Lewisa i jego żałobie po stracie ukochanej osoby. Moje doświadczenie straty miało być tylko tłem. Im dłużej zbierałem się do napisania, tym mocniej nabierałem przekonania, że powinienem powiedzieć też coś o własnej żałobie, bo podzielam sporą część odczuć Lewisa, a to oznacza, że – chociaż każda żałoba jest inna – to prawdopodobnie jest więcej osób, z którymi mam wspólnotę doświadczeń. Pisanie o żałobie Lewisa byłoby dla mnie wygodnym parawanem, za którym mógłbym skryć moje pytania i uczucia.
Czytaj także:
„Córeczko, ja umieram”. Kolejne święta bez Mamy. Niosę ją w sobie, opowiadam, uobecniam
Moja mama umiera
Moja mama zmarła w styczniu 2015 r., po półtorarocznej nierównej walce z rozsianym nowotworem. O tym, że zbliża się nieuniknione rozstanie, wiedzieliśmy co najmniej od listopada, kiedy rak zaatakował nie tylko kości, ale i płuca. Mieliśmy czas, by się do tej chwili przygotować i zrobiliśmy to najlepiej jak umieliśmy.
Bardzo dobrze pamiętam ostatnie Boże Narodzenie, ostatni poświąteczny, rodzinny wypad w Beskidy. Mama była już bardzo słaba, a widok jej cierpienia sprawiał, że trzeba było podejmować walkę, by powstrzymać łzy. Nie zawsze się udawało. Ale też wiele mówiliśmy sobie o wzajemnej miłości. I był to czas niezwykle piękny i cenny.
Gdy 15 stycznia trafiła do szpitala, było już bardzo źle, ale wierzyliśmy, że mamy jeszcze przynajmniej kilka tygodni, a może i miesięcy. Nie mieliśmy. Mama zmarła nad ranem 21 stycznia. Mieliśmy to szczęście, że całą rodziną byliśmy tej nocy z nią, w szpitalnym pokoju.
Odeszła i zabrała część mnie
To była chyba najtrudniejsza i najbardziej okupiona cierpieniem łaska, jaką dotąd otrzymałem. Ale jednak łaska. I chociaż do dziś wszystko we mnie drży na wspomnienie tamtej nocy, to dziękuję Bogu za to, że mogliśmy być wtedy razem.
Później przyszedł czas żałoby. Wydaje się, że kiedy choroba idzie w stronę śmierci i diagnoza nie zostawia wątpliwości, to można się do tego czasu przygotować. Nieprawda. Wszelkie przygotowania są niczym wobec śmierci.
I chociaż trzeba te przygotowania podjąć, to śmierć zawsze przychodzi w złym momencie dla tych, którzy doświadczają rozstania. Wcześniej zajmowałeś się odchodzącą osobą, starałeś się spędzać z nią jak najwięcej czasu. Teraz jej nie ma, jest natomiast ogromna wyrwa w twoim życiu.
I nie ma się co oszukiwać. Jeśli dwoje ludzi łączy relacja miłości – małżeńskiej, rodzicielskiej czy jakiejkolwiek innej, to śmierć zabiera też część tożsamości tej drugiej, nieumierającej osoby.
Bo właśnie miłość jest tym, co upodabnia nas do Boga – sprawia, że między odrębnymi osobami zaczyna rodzić się jakiś rodzaj jedności. Nie jest to jedność doskonała, tak jak w Trójcy Świętej, bo i miłość ludzka doskonałą nie jest. A jednak jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga i właśnie w miłości to podobieństwo realizuje się najdobitniej.
Czytaj także:
Dlaczego Bóg nie zlikwidował cierpienia, a Syna oddał na krzyż?
Dlaczego Bóg milczał?
Pamiętam z tego okresu przytłaczające doświadczenie milczenia Boga. Zadawałem Mu mnóstwo pytań o sens, o to, dlaczego w takim momencie, o skrajną z mojego punktu widzenia niesprawiedliwość, jaka dotknęła moją mamę. O sens tak wielkiego cierpienia.
Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Bóg nigdy wcześniej nie był tak milczący. Pokłóciliśmy się wtedy wiele razy. Choć w zasadzie to nie były kłótnie, ale jednostronne wygarnianie Mu tego, co się stało.
Lewis napisał w „Smutku” takie słowa:
Nie grozi mi (tak myślę) utrata wiary w Boga. Prawdziwe niebezpieczeństwo polega na tym, że można zacząć wierzyć w tak straszne rzeczy o Nim. Nie obawiam się, że dojdę do wniosku „A więc Boga nie ma wcale”, lecz „A więc Bóg jest taki. Przestań się łudzić”.
Wściekły na Boga
Kiedy czytałem „Smutek” po raz pierwszy, na wiele lat przed własną żałobą, te słowa wydawały mi się przejawem słabości wiary Lewisa. Wracając do nich w chwili, gdy sam doświadczałem straty, mogłem się pod nimi śmiało podpisać.
I trzeba tu zrobić jasne rozróżnienie: nie miałem wątpliwości, że Bóg ma wobec nas plan zbawienia, że nie dopuszcza do niczego, co OSTATECZNIE prowadzi nas do dobra. Zarzut wobec Niego polegał na tym, że środki, jakich używa, by doprowadzić nas do celu, są absolutnie niesprawiedliwe. Byłem na Niego wściekły. Po prostu wściekły.
W tym czasie pojawiały się osoby, które – ze szczerego i dobrego serca – starały się mnie pocieszyć albo tłumaczyć to teologicznie: przecież Bóg sam pozwolił, by Jego Syn umarł na krzyżu. Problem w tym, że w tamtej sytuacji to nie pomagało.
Jestem po wieloletniej formacji we wspólnocie, po 5 latach studiów teologicznych i naprawdę wiem, że Jezus wziął na siebie nasze cierpienie. Problemem jest to, że między wiedzą, a namacalnym doświadczeniem cierpienia jest daleka droga i kiedy patrzysz na cierpienie kogoś, kogo kochasz, wtedy wiedza schodzi na drugi plan. Kiedy ten ktoś jest ci zabrany, jedynym adresatem pytań o sens tego wszystkiego jest Bóg.
Czytaj także:
Duchowa pomoc w żałobie. Jak nie stracić z oczu chrześcijańskiej nadziei?
Żałoba i milcząca obecność
I chociaż wiesz, że On nie jest winien tej śmierci, to jednak w tyle głowy pozostaje pytanie – dlaczego akurat w tym przypadku nie dał łaski uzdrowienia? Jedynym, co realnie w tym czasie pomagało, nie były tzw. „dobre rady”, ale obecność i bliskość drugiej osoby. Z mojego punktu widzenia – zdecydowanie milcząca obecność.
Każdy przeżywa umieranie bliskiej osoby i czas po tej śmierci inaczej. To był mój czas smutku. Bez czarnych ubrań, natomiast pełny wewnętrznych przeżyć. Czas mierzenia się z tęsknotą i porządkowania uczuć, aż do momentu, gdy zostały ukojone na tyle, by uznać, że Bóg nie ponosi żadnej odpowiedzialności za tę śmierć.
Co więcej – nieustannie w tych trudnych chwilach nam towarzyszył. Właśnie milczącą obecnością, której oczekiwałem od innych. Paradoks polegał na tym, że tylko od Niego domagałem się odpowiedzi.
Światło Zmartwychwstałego i koniec żałoby
I chociaż nie przyszła odpowiedź na moje zarzuty, to z czasem Bóg dał kilka wyraźnych sygnałów, że u mamy wszystko dobrze. Subtelnych, nie nachalnych. Ale bardzo wyrazistych. Jednym z nich jest mój syn, który narodził się rok po śmierci mamy. Ale to już inna historia.
Moja żałoba skończyła się po kilku miesiącach – w Wielkanoc 2015 r., kiedy razem z żoną zapaliliśmy od paschału znicz i pojechaliśmy w środku tej jedynej nocy w roku na cmentarz, by nad grobem mamy ogłosić, że Jezus Chrystus zmartwychwstał.
To był moment, w którym złość na Boga minęła. Po prostu.
Tak rozumiem wieczność
Z perspektywy czasu widzę jedno – jesteśmy utkani z miłości Boga i nasze życie przeplatają w wielu miejscach nici życia innych osób. Ich śmierć jest bolesnym wyrwaniem fragmentu płótna naszego życia. Chociaż tę wyrwę można z czasem załatać, to wciąż pozostaje wyrwą. Załataną, owszem, ale daleką od oryginalnego piękna.
Bo miłość ma to do siebie, że nie można braku konkretnej osoby zastąpić inną. Każdy jest wyjątkowy. Tę dziurę może utkać na nowo jedynie Bóg, który przywróci utracony fragment i uczyni płótno naszego życia jeszcze pełniejszym.
Chyba tak rozumiem wieczność – jako czas, w którym Bóg przywraca nas do relacji z tymi, których kochaliśmy i umieszcza to w relacji miłości Trójcy Świętej, dzięki czemu nasza niedoskonała miłość przezwycięża nasze ograniczenia. Dla mnie to ma sens. Tego nie bylibyśmy w stanie osiągnąć tutaj, własnymi siłami.
Czytaj także:
Oto 5 wskazówek, jak NIE rozmawiać z kimś, kto trwa w żałobie