Zaraz po jego śmierci rada boliwijskiego miasta, w którym pracował, ogłosiła go „Aniołem Challapata”. Była to świecka kanonizacja ks. Mariusza. Publikujemy jeden z niezwykłych listów polskiego misjonarza.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Ks. Mariusz Graszk (1977-2013) – kapłan diecezji ełckiej, zaledwie dwa lata pracował na misjach w boliwijskich Andach. W parafii Challapata w ciągu krótkiego czasu zdobył szacunek i sympatię całej społeczności: nawet nieufnych Indian żyjących na wysokości ponad 4 tys. metrów nad poziomem morza, do których dotarł jako pierwszy ksiądz, a także przemytników samochodów…
Był dla wszystkich nie gringo – obcy, ale padre Mario. Zmarł w wyniku potrącenia przez autobus, kiedy niósł pomoc siostrom zakonnym. Zaraz po jego śmierci rada miasta, w którym pracował, ogłosiła go „Aniołem Challapata”. Była to świecka kanonizacja ks. Mariusza, bowiem dla tamtejszych ludzi tytuł oznacza więcej niż patron.
Czytaj także:
Czego jako ksiądz nauczyłem się na misjach w Boliwii?
Książka ze świadectwami i listami
Parafia bł. Edmunda Bojanowskiego oraz Centrum Dzieł Społecznych Edmunda Bojanowskiego na warszawskim Ursynowie, gdzie młody ksiądz pomagał przez dwa lata w pracy duszpasterskiej, wydały książkę Grzegorza Polaka i ks. Adama Zelgi pt. „Anioł Challapata. Ks. Mariusz Graszk – z Mazur w Andy”.
Oprócz kilkudziesięciu wspomnień jego znajomych i przyjaciół, które są świadectwami świętości ks. Mariusza, szczególnie interesującą lekturą są jego listy do ks. proboszcza Zelgi. Poniżej publikujemy fragment jednego z nich.
Ślub z nieboszczykiem
„Żyję w parafii znanej w całej Boliwii jako miejsce bezprawia. Miasteczko Challapata leży w odległości 150 km od górzystej granicy z bogatym Chile. Na granicy, nocą i za dnia, na górskich przesmykach, przemykają przemytnicy, w większości… moi parafianie.
W ogromnych ilościach przerzucają przez góry samochody z Chile. Część to te bez opłat celnych z portu w Arice, a część to ukradzione w Chile. W Challapata można kupić najtaniej samochód w całym kraju. Połowa mieszkańców jeździ więc autami bez tablic rejestracyjnych, często o niebo lepszymi niż moja starawa terenówka.
Urząd Miasta ma od nich samochód, wojska specjalne też otrzymały… Jak na ironię po ulicach zasuwa policyjny wóz z Chile – ukradziony… Ja natomiast nie kupię od nich auta – chcę być wolny i niezależny.
Nieraz na mych drogach spotykałem przemytników. Jak ich poznać? Jadą zawsze w większej ilości, często kolumną, 10-15 aut, bez tablic. Wszystkie brudne, gdyż przebijali się przez góry, a później przez wielkie jezioro solne. Są przeważnie bardzo młodzi (widziałem dzieci jako kierowców), pewni siebie i karni jak wojsko, czasem jadą z nimi młode kobiety. Niektórzy z nich mogą zabić, mają swoje porachunki na granicach, a ksiądz ich później chowa…
Czeka mnie koszmarny pogrzeb dwudziestoośmioletniego przemytnika, z przestrzeloną głową. Dlaczego koszmarny? Miał mieć ślub i rodzina wymusza, aby na pogrzebie dziewczyna poślubiła nieboszczyka. Trudno to sobie wyobrazić – trzymasz rękę trupa dziesięć dni po śmierci… Tłumaczą, że nie chcą, by dusza się błąkała. Rozszyfrowaliśmy jednak, że chodzi o brudne sprawy dziedziczenia i nie damy się nabrać przez wyrachowaną rodzinę.
Wiele wiem, gdyż ksiądz ma tu szacunek, nawet wśród tych ludzi, ale lepiej dużo nie pytać… Rok temu zamordowano trzech policjantów, którzy za dużo znaleźli. Tortury trwały tydzień, ostatniego zamęczono godzinę przed szturmem policji. Sprawcy pozostali bezkarni.
Jest takie miejsce w górach o ponurej sławie. Mieszka tam 2 tysiące ludzi. Przy wjeździe stoi posterunek. Ksiądz i towarzyszący mu mogą tu wjechać, ale tylko kilka razy w roku. Mężczyźni noszą kapelusze jak w Meksyku, mówią w języku Ajmara. To dumni i okrutni ludzie. Piętnaście lat temu, w czasie walk o granice prowincji, dopuścili się kanibalizmu. Ich szef z wściekłości zjadł serce młodego chłopaka – wroga. Jest tu fabryka narkotyków, wszyscy o tym wiedzą, ale policja i wojsko boją się. Produkcji narkotyków nauczyli się zewnątrz, dawniej tego nie było. Niedaleko jest taki szczyt, Sanaki (5106 m), a przy nim wysoko (pięć godzin marszu), małe jeziorko, niby romantyczne, ale to tu zabija się malutkie dzieci diabłu na ofiarę…
A jak z pracą? Jest jej tak dużo i to duchowej. Mnóstwo Mszy św., dziś aż sześć, wizyty w domach chorych, pogrzeby, długie trudne rozmowy z ludźmi… Msze św. w campo, w górach, czasem trzeba jechać dwie godziny w jedną stronę, są jakieś przepaście, są rzeki. W sobotę przekraczaliśmy taką rzekę – bałem się, że silnik zaleje… W górach czekali na nas ludzie, którym chorują zwierzęta, chorują dzieci, ukazują się duchy… Więc Msza św., święcenie wodą i solą egzorcyzmowaną. Później powrót tajną drogą przemytników. Przewodnikiem był młody chłopak, były przemytnik, dobry, wartościowy i odważny człowiek.
Każdego dnia karmię czterdzieści królików, w wolnym czasie sadzę drzewka i róże…
Pozdrowienia serdeczne!
Mariusz (tu funkcjonuję jako Mario)
31.01.2012”.
Książkę można zamawiać na www.dobrekorzenie.com
Czytaj także:
Polski kardynał, który na emeryturze pracował jako zwykły wikary. Na misjach w Afryce