Oni sami byli ciężko zdumieni tym, że ma odwagę bez żadnych zabezpieczeń dotykać ich ran w czasie wielogodzinnych opatrunków, że je z nimi, że walczy o ich prawa i szacunek dla nich.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Nieraz sobie myślę, żeby to Mateczka Najświętsza pozwoliła dostać się do czyśćca, a po sutym obatożeniu wzięła do siebie. Ale równocześnie strach mnie porządny ogarnia, że nie mam jeszcze z czym iść na tamten świat – grzechów huk, a zasługi nie ma na zaprószenie oka – bł. Jan Beyzym.
„Wesołość słuchaczy powiększał jeszcze fakt, że ksiądz Beyzym nigdy sam się nie śmiał ze swoich dowcipów; przeciwnie, im opowiadanie było bardziej zabawne, tym mina jego bardziej poważna” – to wspomnienie jednego z wychowanków wspaniałej i, na owe czasy, supernowoczesnej jezuickiej szkoły z internatem w Chyrowie, gdzie błogosławiony ksiądz Jan Beyzym pracował przez dziesięć lat po święceniach, bezpośrednio przed wyjazdem na misje do Afryki.
Ks. Beyzym: o urodzie stepowego zabijaki
Chyrowscy wychowankowie (nazywani przezeń pieszczotliwie „drapichrustami i zbereźnikami”) wprost go uwielbiali. Właśnie za to poczucie humoru, za skłonność do niekończących się gawęd w odcinkach, którymi raczył ich w czasach, gdy nie było jeszcze telewizyjnych seriali. Za sprawiedliwość sądów i ocen, ale też za to, że całą tę czułość i dobroć opakowaną miał w pozór nieprzystępności, burkliwości, swoistą „nieprzysiadalność”, twardość.
Czytaj także:
Św. Paweł: Apostoł z temperamentem, pragmatyczny i do bólu konkretny [Wszyscy Świetni]
Sam o sobie mówił per „Tatar”, a później – drwiąc sobie również z przysługujących mu z urodzenia hrabiowskich tytułów – „jego afrykańsko-tatarska mość”. Nazwisko (z cząstką „bej”, oznaczającą wodza i często pojawiającą się przy tatarskich imionach, do dziś obecną w języku tureckim) wskazuje, że rzeczywiście w jego żyłach mogła płynąć krew tatarska.
Legendy rodzinne podawały jednak, że któryś z przodków, Kozak, uzyskał szlachectwo za obronę ziem wołyńskich przed tatarskimi najazdami. Być może to po nim ksiądz Beyzym odziedziczył urodę stepowego zabijaki i charakter, który sprawiał, że wielu jego współczesnych, rozmiłowanych w konwenansach, small talkach i niekończących się spotkaniach i zebraniach, uważało go po prostu za gbura i impertynenta.
Kwiaty dla chorych
Jeszcze w Chyrowie – po szybkim pozbyciu się ciążącego mu brzemienia bycia nauczycielem francuskiego („Że rozumiałem i gadałem trochę po francusku? Każdy kelner to potrafi”) i rosyjskiego – oraz dodając to do pracy wychowawcy, młody jezuita z pasją oddawał się opiece nad chorymi w szkolnym szpitaliku.
Miał do tego jakąś nieprawdopodobną wręcz intuicję, bezbłędnie stawiał na nogi symulantów, wiedział, kiedy trzeba po prostu pozwolić młodemu uczniowi odpocząć trochę od zajęć w zaciszu izby chorych, dla naprawdę chorych był jak ojciec, brat i matka, na krok nie opuszczał umierających, próbując dać im wszystko, co tylko człowiek człowiekowi w takiej sytuacji dać może.
Szczególnie wzrusza jego pomysł, by założyć uprawę kwiatów, którymi można by ozdabiać pokoje chorych, tak by dać odpoczynek choćby ich oczom. W tej dziedzinie ksiądz Jan zresztą mocno się wyspecjalizował. A szydzącym z niego współbraciom – intelektualistom odparowywał, że Jezus po zmartwychwstaniu objawił się przecież w postaci ogrodnika, a nie jakiegoś bibliotekarza.
To wtedy też rozwinął się jego talent do artystycznej obróbki drewna i zamiłowanie do domowych zwierzaków (w Chyrowie miał akwarium, kanarka, udomowione wiewiórki).
Miara jego świętości
Już od czasów studenckich nie dawała mu spokoju myśl o wyjeździe na misje. Pod wpływem tego natchnienia, wzmacnianego lekturami misyjnych reportaży, wkrótce zaczął cisnąć przełożonych, by wysłali go najlepiej do pracy z chorymi na trąd, niezmiennie od wieków traktowanymi przez ludzkość jak toksyczne ludzkie odpady, których fizycznie wyeliminować jakoś jednak się nie godzi, ale trzeba odizolować się od nich wszelkimi możliwymi sposobami.
Gdy czyta się listy, jakie ksiądz Beyzym pisał z Chyrowa do swoich przełożonych wszystkich szczebli – cisnąc ich i ponaglając, by szybko pozwalali mu jechać, bo przecież każdy dzień, w którym mógłby postarać się jakoś ulżyć cierpiącym, jest na wagę złota – widać, że „Tatar” naprawdę nie był z powolnych, mimozowatych owieczek. Za paręnaście lat będzie tak samo – już z Madagaskaru – cisnął swoich szefów, by pozwolili mu pojechać z misją na Sachalin, za czasów carskich miejsce zsyłki katorżników.
Ksiądz Beyzym, przekonany, że z chorymi na trąd poradzą już sobie spokojnie przygotowani przezeń następcy, mimo skrajnego wyczerpania i umordowania nie spał po nocach, wyobrażając sobie, co muszą w tej chwili czuć konający z dala od domu, w mrozach Sachalinu więźniowie. Ból świata nie był dla niego newsem z gazety, historią, argumentem w debacie. On, i to jest miarą jego świętości, na cierpienie człowieka patrzył tak, jak musi na nie patrzeć Bóg: współcierpiąc z poszkodowanym.
Opatrując rany trędowatych
Początkowo kierownictwo zakonu przeznaczyło księdza Beyzyma do pracy w Indiach. Coś tam jednak nie wyszło i tak świeżo upieczony misjonarz trafił na Madagaskar. W ciągu czternastu lat pracy na wyspie oddał się całkowicie chorym na trąd. Oni sami byli ciężko zdumieni tym, że ma odwagę bez żadnych zabezpieczeń dotykać ich ran w czasie wielogodzinnych opatrunków, że je z nimi, że walczy o ich prawa i szacunek dla nich.
Czytaj także:
Św. Grzegorz Dekapolita: Zacznij dzieło, a Bóg ześle ci pomoc [Wszyscy Świetni]
Nie ma tu miejsca, by z detalami opisywać epopeję, jaką ksiądz Beyzym przerobił ze swoimi przełożonymi (przede wszystkim z lokalnym biskupem i francuskimi misjonarzami), którzy stawali na głowie, by uniemożliwić mu zrealizowanie jego wizji budowy ośrodka dla chorych (który – w zamyśle księdza Beyzyma – miał być połączeniem profesjonalnego szpitala, z niekoedukacyjnym hostelem i socjalną spółdzielnią pracy).
Jak to często bywało z inwestycjami prowadzonymi przez świętych, „Tatar” również zaczynał swoją bez złamanego grosza przy duszy, przekonany, że jeśli powstanie ośrodka jest wolą Boga i Matki Boskiej, to Oni, a nie on, zatroszczą się o to, by udało się zebrać na to kasę. I – dzięki podjętej akcji crowdfundingowej via misyjna polska prasa (ale też dzięki wsparciu błogosławionej Marii Teresy Ledóchowskiej) pieniądze się znalazły. Wpłaty szły od setek i tysięcy ludzi, którzy, poruszeni relacjami słanymi z Madagaskaru, oddawali często na ten cel swoje ostatnie grosze.
Skrajne wyczerpanie
Obstrukcja ze strony miejscowego kleru stawiała księdza Beyzyma w trudnej sytuacji. Wśród darczyńców – jak to zwykle bywa – znaleźli się przecież i tacy, którzy co chwila domagali się raportów, co dzieje się z ich pieniędzmi, czy na pewno zostały wydane, czy na pewno nikt ich nie sprzeniewierzył.
Ksiądz Beyzym robił wszystko, by odpowiadać im ze stuprocentową lojalnością wobec Kościoła, tak by nie wywoływać niechęci do opornych kościelnych funkcjonariuszy.
On naprawdę wiedział, że to wszystko nie jest jego projekt, że Bóg ma swoje plany i przeprowadzi je tak, jak chce, wtedy, kiedy chce. Że on, ksiądz Beyzym, jest tu tylko wynajętym pracownikiem, nie menedżerem mającym zastępować Pana Wszechświata.
Budowę szpitala w Maranie ukończono na rok przed śmiercią. W hagiografiach podaje się czasem, że ksiądz Beyzym umarł na skutek zakażenia trądem. Nie ma jednak żadnych dowodów, że rzeczywiście zachorował. Przyczyną śmierci (w wieku 62 lat, w październiku 1912 r.) było raczej skrajne wyczerpanie ciężką pracą, ciągłą ascezą (minimalne porcje jedzenia, krótki sen), powtarzającymi się epizodami chorób tropikalnych (malaria, żółta gorączka, zakażenia od pcheł piaskowych).
W chorych przychodzi Chrystus
Na pierwszy rzut oka – czytając relacje księdza Beyzyma nadsyłane z Madagaskaru do Polski – człowiekowi, który sam pracuje w Afryce, trudno się nieco nie zjeżyć na pojawiające się tu i ówdzie określenia„dzicy”,„dzikusy”, komentarze o„prymitywnym” (pod względem etycznym, higienicznym, relacji społecznych) życiu. Widać tu wpływ XIX-wiecznego, wciąż jeszcze kolonialnego, myślenia Europejczyków o ludach Afryki (czy Azji).
U księdza Beyzyma nie ma jednak protekcjonalnych fraz, które można znaleźć choćby u innych (świeckich i duchownych) misjonarzy tamtych czasów, piszących choćby, że choć Afrykańczycy są naszymi braćmi, są to jednak to„bracia młodsi”. Beyzym nie dyskutuje z ich ontologicznym statusem, ba – często pisze, jak jego totalnie odepchnięci przez świat podopieczni uczą go człowieczeństwa, o ile wyprzedzają go w drodze do nieba.
Jeśli coś go wkurza, to moralne, logistyczne czy społeczne niepoukładanie spraw na podwórku, na którym przyszło mu żyć. Staje na rzęsach, by rozwijać swoich chorych we wszystkich wymiarach, uczy ich czytać i pisać, sprowadza albumy, gry planszowe, prowadzi pogadanki o tym, co słychać dziś w świecie. Pisze otwarcie o tym, ile kosztuje człowieka, który bierze się za tę robotę, choćby już samo fizyczne wytrzymanie woni rozkładających się żywcem ciał i konieczność sprzątania lejącej się z trądowych ran ropy po każdej wizycie chorych w kościele.
Czytaj także:
Św. Franciszka Cabrini: przebojowa zakonnica i patronka imigrantów [Wszyscy Świetni]
Ksiądz Beyzym uważa jednak, że jest im to po prostu winien, bo to samo zrobiłby Chrystus, i że w tych chorych to właśnie Chrystus do niego dzisiaj przychodzi, dając mu szansę na to, by poszedł Jego drogą (dodając, że miłość bliźniego kończy mu się nagle, gdy czyta jakiegoś mędrca, polskiego publicystę, który ośmielił się napisać, że on to by raczej wszystkich trędowatych powystrzelał).
Rakieta do nieba
Przez całe życie bał się, że jeszcze nic nie zrobił („Nieraz sobie myślę, żeby to Mateczka Najświętsza pozwoliła dostać się do czyśćca, a po sutym obatożeniu wzięła do siebie, ale równocześnie strach mnie porządny ogarnia, że nie mam jeszcze z czym iść na tamten świat – grzechów huk, a zasługi nie ma na zaprószenie oka. Tatar pragnie z duszy serca poprawić się, postanawia, a mimo to taki suki syn jaki był, taki jest”; gdzie indziej pisze o sobie:„Bydlę idzie do ołtarza i bydlę wraca”). I w ogóle nie przejmował się tym, co z nim się na tej ziemi stanie („Czy trąd mnie sprzątnie z tej ziemi, czy inna choroba, to przecież na jedno wychodzi”).
Beatyfikował go w 2002 r. Jan Paweł II. Dając polskiemu Kościołowi patrona, który pokazuje, że wcale nie trzeba pozbywać się swojego charakteru, że to właśnie z niego można zrobić rakietę, która poniesie nas do nieba. I że jeśli szuka się drzwi do wiecznego szczęścia, z pewnością znajdzie się je w miejscach będących zaprzeczeniem szczęścia w oczach ludzi zaślepionych doczesnością.
I że nie można usiąść na kanapie, by choć na chwilę na niej odpocząć, bo na to będzie jeszcze czas, gdy zaśpiewają nam„Wieczny odpoczynek”. I że nigdy nie wiadomo, co i kiedy (i nie nasz to interes) wyrośnie z rzuconych przez nas nasion.
Ksiądz Beyzym na Sachalin ostatecznie nie pojechał, ale jego zapał sprawił, że galicyjscy jezuici zaczęli coraz odważniej myśleć o wyjazdach na misje. Na tej fali powstała choćby jezuicka misja w Zambii, stąd jezuici w Kasisi, w domu, którym opiekuje się moja fundacja.
Osobiście mam więc za co dziękować „jego afrykańsko-tatarskiej mości”. I może jeszcze za jedno: za to, że jego walka o środki na szpital przypomina mi, że sprawy realne mogę załatwić sobie sam, a o tym, że potrzebuję Boga, przypominam sobie, gdy do załatwienia mam rzeczy na pierwszy rzut oka wyglądające na wprost beznadziejne.
Jest to tekst Szymona Hołowni z cyklu realizowanego dla Aletei, zatytułowanego: Wszyscy Świetni – Wszyscy Święci. Codziennie (zapraszamy na profil FB). Więcej nieoczywistych historii świętych znajdziesz w książce „Święci pierwszego kontaktu”.